Aktualności

Droga ważniejsza niż cel. Bea Uusma śladami tajemniczej wyprawy polarnej

Rozmawiała Karolina Tomas, 20.07.2017

Bea Uusma, autorka książki „Ekspedycja. Historia mojej miłości”

fot.: Materiały prasowe / Simon Rudholm

Bea Uusma, autorka książki „Ekspedycja. Historia mojej miłości”
11 lipca 1897 roku trzech mężczyzn wyruszyło balonem ze Szwecji w stronę bieguna północnego. Niedługo potem słuch o nich zaginął. Ponad trzy dekady później na lodowcowej wyspie odnaleziono szczątki ich obozowiska. Od ponad stu lat badacze, lekarze i reporterzy usiłują zrozumieć, co się tam wydarzyło i jaka była przyczyna śmierci członków ekspedycji. Sprawą zajęła się Bea Uusma, szwedzka pisarka, ilustratorka i lekarka. Wyruszyła śladem Andreego, Strinberga i Fraenkela, a efekty swoich poszukiwań opisała w książce „Ekspedycja. Historia mojej miłości”.

Karolina Tomas: Czy ta ekspedycja była szaleństwem? Przecież oni nawet nie przetestowali balonu przed startem.

Bea Uusma: Tak, byli kompletnie szaleni! Zwłaszcza Andree. To był jego pomysł, był liderem, pozostała dwójka to po prostu członkowie ekspedycji. Byli też znacznie młodsi. Andree miał 43 lata, Strindberg 23, a Fraenkel 27. Byli po prostu bardzo młodymi chłopakami, szukającymi sławy i wrażeń. Ale Andree był szaleńcem. To dziwne – spędziłam 15 lat na szukaniu przyczyny jego śmierci, a nawet go nie lubię (śmiech).

Dlaczego?

Był taki butny. Właściwie zaprowadził tych dwóch młodych chłopaków na śmierć. Przez swoją pewność, że ekspedycja zakończy się sukcesem.

NA TEMAT:

To była ich pierwsza wyprawa, czy mieli jakieś doświadczenie?

Andree jednej zimy spędził trochę czasu na Spitsbergenie, ale nie wychodził tam z domu. Z pewnością nie można go nazwać polarnikiem. W tym czasie balony były w Szwecji czymś zupełnie nowym. Dziś wiemy, że nie da się w ten sposób dostać na biegun północny, ale trzeba wziąć pod uwagę, że to były inne czasy, inny poziom wiedzy. Trzeba to wszystko osadzić we właściwym kontekście. W XIX wieku balony były czymś supernowoczesnym. Andree miał swój własny balon, był uznawany za najzdolniejszego baloniarza w Szwecji. Miał na swoim koncie 8 lotów, ale to w niczym nie pomogło. Podczas ekspedycji balon utrzymał się w powietrzu nieco ponad 3 dni zanim zaczął opadać i odbijać się od ziemi.

Ekspdycja Andreego
„Orzeł” rozbił się po nieco ponad 3 dniach lotu. Zdjęcie wykonane przez Nilsa Strindberga w 1987 roku, fot. Nils Strindberg / Wikimedia Commons / domena publiczna

Skąd poczucie, że był arogancki? Można to było wyczytać z jego dzienników?

Ze wszystkich informacji, które udało mi się zebrać. Prawda jest taka, że wiem znacznie więcej niż zamieściłam w książce. Musiałam zebrać to w spójną historię, którą będzie się dobrze czytać. Ale przeanalizowałam masę listów, wywiadów, wycinków z gazet... Wiem na przykład, że usiłując zebrać fundusze na wyprawę, przemawiał do grupy potencjalnych sponsorów. Kiedy zszedł ze sceny, powiedział, że hipnotyzowanie tłumu to wspaniałe uczucie.

Andree nie zyskał twojej sympatii. Którego z członków wyprawy polubiłaś najbardziej?

Moją ulubioną, najważniejszą postacią w książce jest Anna, narzeczona Nilsa. To o niej udało dowiedzieć mi się najwięcej i to z nią czuję najsilniejszą więź. Jednocześnie Anna bardzo szanowała swoją prywatność. Każdy list, który czytałam, kończył się adnotacją: „Spalić po mojej śmierci”. Mogłabym napisać o Annie osobną książkę, ale skoro tak bardzo chroniła swoją prywatność, nie chcę jej naruszać. W związku z tym, że najwięcej informacji zebrałam o niej, najwięcej wiem również o Nilsie. Mam też najlepszy kontakt z jego krewnymi. On i Anna są dla mnie głównymi bohaterami tej historii.

Fakt, że serce Anny zostało pochowane z Nilsem, jest poruszający.

Aż można dostać gęsiej skórki! To takie dziwne! Przecież była mężatką, jej ciało spoczywa obok ciała jej męża, ale bez serca – zostało skremowane. Kiedy dotarłam do tej informacji, pomyślałam, że to zbyt niesamowite, żeby mogło być prawdą. Zaczęłam szukać dowodów, bez nich nie mogłabym zamieścić tej historii w książce. Dotarłam do kostnicy w Anglii, w której zajmowano się ciałem Anny, ale nikt nie miał pojęcia, o co mi w ogóle chodzi. Odwiedziłam cmentarz, na którym jest pochowana, ale też nikt nie był w stanie mi pomóc. Rozmawiałam nawet z emerytowanymi pracownikami tego cmentarza! Nikt nic nie wiedział. Książka miała już zostać wysłana do drukarni, kiedy nagle skontaktowali się ze mną potomkowie braci Strindberga i powiedzieli, że mają coś, co może mnie zainteresować. A mianowicie listy braci Nilsa, którzy przeprowadzili całą tę operację. Pisali do siebie o tym. Oni naprawdę to zrobili! To trochę przerażające, ale taka była ostatnia wola Anny.

Ekpedycja
Anna Charlier z rodziną Strinberga. Na zdjęciu siedzi pod rękę z ojcem Nilsa, fot. Kolekcja Nilsa Strinberga w Bibliotece Królewskiej z upoważnienia Henrika i Staffana Strindbergów

A Fraenkel? Co o nim wiemy? Przecież nie prowadził nawet dziennika.

Nie wiemy o nim zbyt wiele. Ekspedycja miała wystartować rok wcześniej, w 1896 roku. Nawet napełniono już balon wodorem, ale uczestnicy nie doczekali się sprzyjającego wiatru, więc spakowali wszystko i wrócili do Szwecji. Wtedy trzecim członkiem załogi był ktoś inny – 47-letni meteorolog. W drodze powrotnej stwierdził, że to się nigdy nie uda i zrezygnował. Andree musiał więc znaleźć nową osobę. Prowadził rozmowy z chętnymi w eleganckiej restauracji w Sztokholmie. O miejsce starało się 12 osób. Znalazłam jego notatki z tego dnia. O Fraenkelu napisał, że nie jest może najbystrzejszy, ale na pewno nie będzie stwarzał problemów. I dlatego został wybrany.

Nie mogę przestać myśleć o tym, kim była osoba, która zorganizowała tę nudną imprezę, na której znalazłaś książkę o wyprawie Andreego i od której wszystko się zaczęło? Można powiedzieć, że ten człowiek zmienił całe twoje życie.

To prawda, czy to nie dziwne? Ma na imię Thomas, dzwoni do mnie czasem i pyta, kiedy oddam mu książkę. Ale nie ma mowy, już jej nie odzyska (śmiech). Co zabawne, jest też drugi kolega, który jest przekonany, że to jego książka. Też do mnie wydzwania.

Co to była za książka?

„Med Örnen mot polen” (w dosłownym tłumaczeniu – Orłem do bieguna. Książka ukazała się w polskim przekładzie pod tytułem „Tragedia wśród lodów” – przyp. red.). Zanim ukazała się moja najnowsza książka, napisałam inną, bardzo podobną, ale znacznie krótszą, miała niespełna 80 stron i dotyczyła pierwszej wyprawy człowieka na Księżyc. W Apollo 11 był wtedy Neil Armstrong i Edwin Aldrin. Ale mało kto pamięta, że był jeszcze trzeci członek załogi – Michael Collins. Tamta dwójka mogła stanąć na Księżycu, ale on musiał zostać w module księżycowym i czekać. Neil rozmawiał z prasą, był na ustach wszystkich. A w jego cieniu był jeszcze jeden astronauta, samotny w swoim statku kosmicznym. Książka była właśnie o nim. To niesamowite, jak wiele podobieństw można znaleźć w obu historiach. Przede wszystkim to opowieści o ludziach, którzy znaleźli się w miejscach, do których nie należą, zupełnie poza kontekstem. W obu wyprawach wzięło udział trzech mężczyzn. Moduł księżycowy ochrzczono Orłem. Tak samo jak balon Andreego.

Pisałaś również, że kompletnie nie interesuje cię Arktyka, że wprost nie cierpisz zimna. Czy w którymś momencie zaczęło interesować cię samo miejsce?

Teraz chyba nawet lubię Arktykę. Byłam na biegunie północnym. Zdałam sobie sprawę, że jeśli chcę zrozumieć, co się wtedy wydarzyło, muszę podążać ich śladem. Złożyłam więc wniosek o stypendium. Za każdym razem, kiedy szwedzcy badacze obszarów polarnych wyruszają lodołamaczem do Arktyki, zapewniają jedno miejsce dla kogoś z wykształceniem artystycznym. I można o nie aplikować. Dostałam się i to było naprawdę spore przeżycie. Co prawda większość czasu spędziłam na statku, czułam się jak w środku góry lodowej. I nadal nie cierpię zimna.

Twój syn w kółko zadawał ci to samo pytanie: jaka to różnica z jakiego powodu zginęli. Przecież nie żyją od ponad stu lat. Właśnie – jakie to ma teraz znaczenie?

Sama sobie czasem zadaję to pytanie. Tak naprawdę to nie ma już większego znaczenia, ale uwielbiam całe to dochodzenie. Stworzyłam sobie tę bańkę, własny świat, który dobrze znam. Mogę się w nim w każdej chwili zamknąć. Jeśli pewnego dnia uda mi się rozwikłać tę zagadkę, nie wiem co ze sobą zrobię! Kocham szukanie prawdy, całą tę drogę. Nieważne dokąd mnie zaprowadzi. Inni ludzie oglądają telewizję albo grają w piłkę. Ja w czasie wolnym zajmuję się tą sprawą.

Ale to już trwa ponad 15 lat!

Tak, teraz to będzie 17 albo nawet 18. Cały czas nad tym pracuję. To niesamowite, ale ciągle znajduję nowe ślady. Często wydaje mi się, że dokonałam dużego odkrycia, ale potem okazuje się, że nowy szczegół wcale nie ma znaczenia i nadal stoję w miejscu. Ale niedawno udało mi się dotrzeć do kurtki. Fraenkel miał na sobie kurtkę, która przez te wszystkie lata od jej znalezienia nie została wyprana w żadnych chemikaliach. Podszewka jest pokryta czerwono-brązową zaschniętą mazią. Wygląda zupełnie jak krew. Zamierzam oddać ją do analizy, bo potwierdziłoby to moją hipotezę, że Fraenkela ranił niedźwiedź polarny.

Na wyspie znaleziono grób Nilsa, musiał więc zginąć jako pierwszy. Skąd pewność, że zabił go niedźwiedź?

Połączyłam fakty. Współpracowałam też z technikiem kryminalistyki, razem analizowaliśmy wszystkie poszlaki. Kiedy większość z nich wskazuje w jednym kierunku, poszlaka staje się dowodem. Bardzo lubię wszystko analizować, przemyśleć coś od nowa. Od czasu do czasu lubię kwestionować swoje odkrycia, wmawiam sobie, że być może całkowicie się mylę. Wszystko po to, by mieć stuprocentową pewność, że mam rację. Jest przecież tylu specjalistów, którzy zbadali i opisali tę wyprawę, i którzy doszli do kompletnie błędnych wniosków. Dlatego zdecydowałam, że jeśli mam się tym zajmować, muszę mieć dowód na wszystko. Wszystko w tej książce musi być prawdą.

Co zatem wskazywało na atak niedźwiedzia polarnego?

Podarte spodnie, rany na ciele. Miał też kamizelkę, która z jednej strony była całkowicie podarta. Poza tym w jednej z ostatnich notatek w dzienniku jest wzmianka o niedźwiedziu. Te zwierzęta mają doskonały węch, a w obozowisku było pełno jedzenia. To jak zaproszenie do ataku. Trzeba pamiętać, że to mężczyźni bez żdnego doświadczenia. Kiedy pierwszy raz zobaczyli niedźwiedzia polarnego, byli przerażeni. Za drugim razem się bali. Za trzecim już mniej. Potem przywykli i na zmianę chodzili spłoszyć drapieżnika. Nie rozumieli, że za każde spotkanie z niedźwiedziem to ogromne niebezpieczeństwo. Zwierzęta nie stawały się mniejszym zagrożeniem tylko dlatego, że częściej mieli z nimi do czynienia.

Ekspedycja Andreego
Knut Fraenkel i Nils Strindberg pozują z pierwszym upolowanym niedźwiedziem polarnym, fot. Wikimedia Commons / domena publiczna

To zadziwiające, że masz dostęp do tych wszystkich laboratoriów, archiwów i przedmiotów. Nie masz przecież wykształcenia historycznego ani archeologicznego, nie jesteś krewną żadnego z członków wyprawy. Jak udało ci się dotrzeć do tylu informacji?

Sama nie wiem (śmiech). Starałam się podchodzić do każdego ostrożnie, żeby nikt nie czuł, że czegoś żądam. Ludzie zwykle są pod wrażeniem, że wiem więcej o ich krewnych niż oni sami. Przyznaję, to trochę dziwne. Bywało, że poprawiałam ich opowieści: nie, nie, mówisz o wuju matki twojego kuzyna (śmiech).

Można by pomyśleć, że jesteś stalkerem.

To prawda (śmiech). Bardzo chciałam spotkać się z krewnymi Anny na południu Szwecji, od dłuższego czasu wymienialiśmy maile i zdecydowałam, że muszę ich odwiedzić. Na pewno mają jakieś zdjęcia. Wymyśliłam więc wesele. Powiedziałam, że wybieram się na wesele w ich okolicach i mogłabym przy okazji wpaść, skoro i tak tam będę. Przecież nie mogłam napisać, że zamierzam kupić bardzo drogie bilety lotnicze, żeby przeszukać ich szafy i szuflady!

Próbowałaś nawet zadzwonić do Nilsa.

Wiem, to takie dziwne! W dodatku linia była zajęta! (śmiech) Ale nie jestem wariatką. Mam dzieci, nie chodzą głodne, płacę rachunki, mam przyjaciół. Ludzie wiedzieli o mnie, zanim ukazała się książka. Byłam tą kobietą od Andreego. Nie mieli pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Nie interesuje mnie, co myślą o mnie inni. Chociaż muszę przyznać, że wiele osób zmieniło zdanie na temat mojej pracy po przeczytaniu książki.

Możesz liczyć na wsparcie rodziny i przyjaciół?

Mam dwójkę dzieci i to prawdopodobnie najmniej zainteresowane całą tą wyprawą osoby na naszej planecie. Próbowałam pięć razy dostać się na Wyspę Białą, niestety nie można zabierać tam dzieci, to byłoby zbyt niebezpieczne. Ale teraz mają już 14 i 18 lat, więc w sierpniu zeszłego roku mogłam zabrać je ze sobą. Dotarliśmy do brzegu, niestety w oddali widać było niedźwiedzie polarne, nie mogliśmy więc zejść na dłużej. Ale zależało mi, żeby moje dzieci postawiły stopy na tej wyspie. I udało się, dotknęliśmy ziemi i zawróciliśmy.

Wciągnęły się?

Wtedy jeszcze nie. Ale wydaje mi się, że zaczynają podzielać moje zainteresowanie, słyszałam ich rozmowy po wyprawie. Zdążyli się już przyzwyczaić do matki, która jeździ do Arktyki. To dla nich naturalne.

Chciałabyś, żeby kiedyś dzieci pomogły ci w poszukiwaniach?

W sumie nawet o tym nie pomyślałam. Przede wszystkim chciałabym, żeby zajmowały się tym, czym chcą. Jeśli będą miały ochotę włączyć się w poszukiwania – jasne, czemu nie! Gdyby ktoś obcy zaoferował mi pomoc, nie zgodziłabym się. To mój świat. Jeśli miałabym kogokolwiek do niego wpuścić, byłyby to moje dzieci.

Ekspedycja
Danskoya, gdzie ponad sto lat temu rozpoczął się lot balonu, fot.Materiały prasowe / Simon Rudholm

Kiedy czytałam książkę, miałam wrażenie, że spisałaś tę historię, żeby przejść przez nią kolejny raz. Jakbyś myślała na głos i analizowała wszystko od początku.

Tak właśnie chciałam to przedstawić. Bardzo zależało mi, żeby ta książka nie była tylko zbiorem faktów. To byłoby straszliwie nudne. Chciałam, żeby czytelnik mógł iść po moich śladach, żebyśmy mogli odkrywać wszystko razem.

Dowiedziałaś się czegoś nowego, pisząc książkę?

Tak! Bo wreszcie wszystko spisałam! Kiedy przelewasz myśli na papier, porządkujesz je. Poszukiwania są w toku, często wracam do książki, żeby przypomnieć sobie fakty.

Pisałaś, że podczas pierwszej wyprawy na Wyspę Białą, nie byłaś podekscytowana. Bałaś się, że rzeczywistość nie sprosta oczekiwaniom?

To nie to. To mnie po prostu przytłoczyło. Do tego stopnia, że odczuwałam mdłości. Wiedziałam, że to będzie niesamowite przeżycie. Tyle razy próbowałam się tam dostać, tym razem to działo się naprawdę. Wiedziałam, że się uda i byłam przerażona. Myślałam: no dobrze, i co dalej? Tak długo o tym marzyłam! Nie chciałam z nikim rozmawiać, tylko zrzędziłam. Po prostu z całych sił próbowałam się skoncentrować.

Co czułaś, kiedy w końcu stanęłaś na wyspie?

Wiesz, że tego nie pamiętam? Byłam tam przez cztery godziny, mam trochę zdjęć. Telefonem zrobiłam zdjęcie swoich stóp, żeby mieć pamiątkę, że faktycznie stałam na Wyspie Białej. Ktoś zapytał mnie, jak pachnie to miejsce. Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Nie wiem. Czuję się, jakby mi się to przyśniło. To nie jest miejsce stworzone dla człowieka, jest jak wyrwane ze snu. Naprawdę okropne miejsce.

Jak osoba, która nienawidzi zimna, przygotowuje się do wypraw polarnych? Musiałaś być lepiej przygotowana niż Andree i pozostała dwójka.

Oczywiście! Zwłaszcza przed wyprawą na Wyspę Białą. Przede wszystkim musiałam uświadomić sobie, że zejście na ląd może być bardzo trudne ze względu na stale przemieszczający się pak lodowy. Prześledziłam wyprawy z 10 ostatnich lat, żeby sprawdzić, jak wiele osób tam dotarło. Zaczęłam sporządzać statystyki, z których wynikało, że dotarcie na wyspę jest możliwe tylko w drugim tygodniu sierpnia. To jedyna szansa.

Udało ci się coś znaleźć podczas pierwszej wizyty?

Nie prowadziliśmy wykopalisk, ale zrobiłam dokładne pomiary. Mapa, którą sporządziłam na potrzeby książki, jest bardzo dokładna. W szwedzkich publikacjach na temat wyprawy przewija się mapa z wieloma błędami, cieszę się, że udało mi się to uporządkować. Poza tym dużo też zrozumiałam. W końcu pojechałam tam nie tylko z powodów naukowych, ale też emocjonalnych.

Dlaczego spędziłaś tam tylko 4 godziny?

Bo pojawiły się dwa niedźwiedzie polarne. Pogoda zmienia się też bardzo szybko i dookoła było zbyt dużo lodu. Wydaje mi się, że maksymalnie można spędzić tam 8 godzin, ale wiele zależy od czynników zewnętrznych. Teraz planuję naprawdę dużą ekspedycję, w której wezmą udział tylko kobiety. Spróbujemy wykopać obozowisko Andreego, Strinberga i Fraenkela.

Dlaczego tylko kobiety?

Wystarczy już tych męskich wypraw i słynnych polarników, pora zmienić statystyki. W ekspedycji zgodziła się wziąć udział archeolożka, właścicielka specjalnie trenowanego psa, który potrafi wywęszyć bardzo stare, zakopane kości. W dodatku jest w stanie rozróżnić kości ludzkie od zwierzęcych. Nie myli się w 98% przypadków. Wskaże nam, w którym miejscu powinnyśmy kopać. Ale przed nami jeszcze masa przygotowań, trzeba zdobyć mnóstwo pozwoleń i fundusze.

Pracujesz jako lekarz 3 dni w tygodniu, resztę czasu poświęcasz ekspedycji. Jak to możliwe?

A dlaczego miałoby być niemożliwe? Planowanie nic nie kosztuje. Oczywiście kiedy plan uda się wcielić już w życie, wyprawa będzie bardzo kosztowna, ale bardzo dobrze wychodzi mi przekonywanie do siebie ludzi. Jestem jak Andree, potrafię hipnotyzować tłumy (śmiech). Jestem też dobra w zdobywaniu grantów. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, na pewno minie kilka lat, zanim uda nam się wszystko zorganizować.

Czy droga ma większe znaczenie niż cel?

Oczywiście!

Co więc zrobisz, kiedy już dotrzesz do celu i odkryjesz prawdę?

Chyba wcale nie chcę dotrzeć do prawdy, sama nie wiem… Może zacznę oglądać telewizję (śmiech).

***

„Ekspedycja. Historia mojej miłości” – pełna kolorowych zdjęć, map, wykresów, skanów oryginalnych notatek – to fascynująca podróż w czasie do niebezpiecznych rejonów Arktyki. W 2013 roku książka została wyróżniona prestiżową nagrodą Augustpriset.

Ekspedycja

O autorce

Mari Beatrice „Bea” Uusma (ur. 1966), szwedzka pisarka, ilustratorka oraz lekarz. Uusma urodziła się i wychowała w Lidingö. W 1999 roku napisała i zilustrowała książkę dla dzieci o amerykańskim astronaucie Michaelu Collinsie. W połowie lat dziewięćdziesiątych zainteresowała ją Wyprawa balonowa Andreego z 1897 roku i postanowiła się dowiedzieć, co stało się z członkami ekspedycji. Badania te doprowadziły do napisania ​​książki Ekspedycja, za którą w 2013 roku została wyróżniona prestiżową nagrodą Augustpriset. Przez kilka lat pracowała jako ilustrator, po czym zdała na medycynę, a dziś pracuje jako lekarz w Sztokholmie. Mówi, że jej wiedza medyczna okazała się niezwykle przydatna podczas pisania.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.