Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Cel? Pal licho
Bartek Chaciński, 8.02.2011
Podróżniku z plecakiem i w trekkingowych butach! Ty, bywalcu Machu Picchu, i ty, szczęśliwy posiadaczu własnego stolika na Montmartrze - weźcie teraz głęboki oddech. Nie chciałbym, żebyście kończyli ten tekst urażeni. Z góry uprzedzam: macie do czynienia z zapyziałym domatorem, dla którego podróże są jak skakanie ze spadochronem - pewnie warto, ale ktoś musi mnie pchnąć. Do niedawna fundamentalne było dla mnie zdanie, które wypowiada bohater filmu Jarmuscha "Inaczej niż w raju": "Wszędzie jest tak samo". Po kilku kolejnych podróżach uznałem, że należałoby je zmodyfikować: "Wszędzie jest prawie tak samo, ale na pewno gorzej, niż miało być". Na filmach pokazują przecież tylko najlepsze ujęcia. Najbardziej zachodzące zachody i najbardziej widokowe widoki. Szanse, by na miejscu zobaczyć to samo, na co dniami i nocami czaił się operator kamery, są więc minimalne. Do tego doszły wirtualne podróże w grach wideo, które doskonale pozwalają poznać topografię danego miejsca. Np. w "The Getaway" tyle jeździcie po Londynie, że gdy istotnie znajdziecie się nad Tamizą, będziecie pouczać przyjezdnych, gdzie jest ulica jednokierunkowa. Poza tym intensywne obcowanie z kulturą w dużej mierze układa każdorazowo plan podróży - weźmy np. pielgrzymki fanów "Gwiezdnych wojen" do Tunezji. I tak na uliczkach norweskiego Bergen tropiliśmy ulubionych muzyków Kings Of Convenience, a w Rydze moja żona wypatrzyła lidera Brainstorm przy wejściu do jednej z secesyjnych kamienic. Wakacje na Korfu wybraliśmy po obejrzeniu po raz drugi serii o Bournie, w której ta wyspa pojawia się w charakterze spokojnego i malowniczego azylu na końcu Europy. Oczywiście w rzeczywistości było mniej spokojnie (skutery, samochody, nocne imprezy) i mniej malowniczo (niewykończone, po włosku opuszczone budynki) niż na filmach.
Wierzę w to, że taka powiedzmy Florencja jest piękna. Problem w tym, że poruszając się po niej, widziałem głównie plecy innych turystów oraz ciekłokrystaliczne ekrany ich aparatów. Do Duomo stała godna PRL-u, zakręcająca kilka razy kolejka. Katedra Santa Reperata była - nomen omen - w remoncie (proszę pamiętać: niezależnie od tego, dokąd się wybieracie, rachunek prawdopodobieństwa mówi, że zawsze coś będzie w naprawie). Po bilety wstępu do galerii Uffizi trzeba było wstać szarym świtem, co budzi grozę, zważywszy na to, że na wakacje najczęściej jeździ się w czasie wakacji. Wa-ka-cji - od vacatio, po łacinie: próżnowanie! Do tego żeby się dowiedzieć, gdzie zjeść prawdziwy Bifteck Fiorentina, a nie turystyczną atrapę czołowego miejscowego dania, musiałem wykonać trzy międzynarodowe rozmowy telefoniczne. A tu proszę, w grze "Assassin's Creed II" też mam Florencję - nie dość, że z pietyzmem odtworzoną kamień po kamieniu, to jeszcze Florencję XV-wieczną i na dodatek wypełnioną wyłącznie autochtonami. Na Duomo mogę się wdrapać - oczywiście bez kolejki - i poskakać z budynku na budynek, słysząc klekotanie dachówek.
Myślicie pewnie, że żaden przekaz kulturowy nie odda prawdziwych dźwięków zwiedzanego miejsca? Otóż nie. Dowodem jest płyta "Cho Oyu 8201m" Geira Jenssena, norweskiego muzyka, który mieszka za Kołem Podbiegunowym. Jenssen, podpisujący się zwykle jako Biosphere, stworzył tzw. nagranie terenowe, czyli dokumentację dźwiękową wyprawy na nepalski ośmiotysięcznik. Wiatr, szelest namiotów, głosy Szerpów. I piekielne zimno, które czuć. Kiedy słucham na moim potężnym zestawie głośnikowym - marzną mi nogi. Ten mróz jest bardziej dotkliwy niż minus 10 za oknem, gdy piszę te słowa. A najpiękniejsze jest to, że tego rodzaju podróż jest kompletnie nieosiągalna. Ja wiem, w takim kulturowym przekazie nie ma miejsca na zapachy. Ale może to i lepiej? Będąc w Londynie, uparłem się na zwiedzanie Notting Hill. Jako kinoman byłem tym miejscem zachwycony. Jako turysta na Notting Hill czułem się niczym podróżny, który dotarł na warszawski Żoliborz: widziałem, że jest to wyjątkowe miejsce, ale żebym je poznał od podszewki, a nie od strony fasad, ktoś musiałby mnie zaprosić do domu. A tu, mając do dyspozycji parę dni, nie miałem szans, by wejść do któregoś z tych tajemniczych zamkniętych ogrodów, które tak ładnie zagrały w filmowym "Notting Hill". Poza tym uświadomiłem sobie, że ten stareńki - także w dziedzinie infrastruktury - Londyn pośmiarduje miejscami gorzej niż warszawski Dworzec Centralny. Zdołowany tym doświadczeniem postanowiłem, że za każdym razem będę jeździł na Notting Hill już tylko do komisów z płytami. Każdy ma swoją podróżniczą prawdę. Subiektywną jak wszystko. Jak nasze zmysły, jak nasza zawodna pamięć. Dlatego większość znajomych podróżników pewnie się ze mną nie zgodzi. Kiedy ja oglądałem "Władcę pierścieni", oni podróżowali po Nowej Zelandii, podziwiając plenery tego filmu. Pewnie uznali, że jestem do szpiku kości zepsuty przez kulturę. Ale przecież ja ciągle podróżuję, mimo że wiem z góry, co zobaczę, i z reguły sprawia mi to kolejny zawód. Ba, kierują mną najczystsze intencje. Dla jednych liczy się cel podróży, dla mnie ważniejsza jest jedna rzecz, której nic wirtualnego mi nie zastąpi: godziny spędzone w samolocie, setki kilometrów przejechanych samochodem, dni i noce w pociągu. Tak jak bohaterowie Jarmuscha lubię samo przemieszczanie się. Jeśli już mam się ruszać, liczy się dla mnie podróż sama w sobie.
Bartek Chaciński – felietonista i dziennikarz tygodnika „Przekrój”, współpracuje także z Programem III Polskiego Radia. Autor książki „Totalny słownik najmłodszej polszczyzny”
Polub nas na Facebooku!