AUSTRALIA

Australia: Wyprawa przez gorący kontynent

Piotr Trybalski, 18.01.2013

 Rezerwat Devils Marbles jest niesamowity. Nie chce się wierzyć, że to dzieło natury!

fot.: Piotr Trybalski

Rezerwat Devils Marbles jest niesamowity. Nie chce się wierzyć, że to dzieło natury!

W poszukiwaniu pięknych australijskich krajobrazów i miejsc związanych z wielkim Polakiem – Pawłem Edmundem Strzeleckim – przemierzyliśmy ponad 15 000 km, większość bezdrożami

Takiej przygody nie przeżyłem nigdy wcześniej ani nigdy później. Gdy jeszcze w Perth całą naszą ósemką wsiadaliśmy do samochodów, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ta podróż okaże się przygodą życia, o której będziemy rozmawiać jeszcze długo, długo po jej zakończeniu. Przez dwa miesiące naszym domem były trzy samochody terenowe, które specjalnie przygotowaliśmy. Zabraliśmy zapasy jedzenia, wodę, paliwo i mnóstwo dobrej energii, która miała nas pchać naprzód nawet wówczas, gdy zawiedzie sprzęt. Planowaliśmy odwiedzić słynne australijskie miejsca-symbole. Tymczasem stolicę Australii Zachodniej opuszczaliśmy w chłodzie i w rzęsistym deszczu. Tak zaczęła się wielka przygoda.

NA TEMAT:

Wiluna – Warburton

W Wilunie tankujemy do pełna, a nawet więcej – wszystkie kanistry. Na policji sprawdzamy pogodę na najbliższe dni i stan szlaku. Policjant daje nam do podpisania specjalne oświadczenie, że wjeżdżamy na szlak na własną odpowiedzialność, wręcza też broszurkę „Jak przetrwać w outbacku”. W końcu do najbliższej osady mamy stąd 350 km, a do Alice Springs blisko 1900 km. Kierujemy się na wschód, dokładnie w poprzek Pustyni Gibsona. Ta pustynna trasa z wyciętą podwójną koleiną na jeden samochód powstała niespełna 60 lat temu. Wówczas to Len Beadell ustawił wielki spychacz, wrzucił bieg i… przetarł szlak. Za nim jechało kilka mniejszych pojazdów, które wyrównywały trasę. W kilka miesięcy odważni Australijczycy przedarli się do Czerwonego Środka, łącząc go tym samym z Australią Zachodnią. A że droga jest prosta jak strzelił – stąd nazwa Gunbarrel [ang. lufa pistoletu] Highway. Przeprawa do Warburton, miasta rozsławionego przez Midnight Oil – gigantów australijskiego rocka, zabiera nam trzy dni. Po drodze oglądamy niesamowitą pustynię, która akurat we wrześniu kwitnie. Bajecznie kolorowe kwiaty kontrastują tu z czarnymi jak smoła, opalonymi kikutami krzewiastych eukaliptusów i zieloną, ostrą jak brzytwa trawą spinifex. Latem musi tu być prawdziwe piekło! Jest sucho, więc kangurów jak na lekarstwo. Za to co chwilę widzimy stada wielbłądów, które patrzą ze spokojem, jak zatrzymujemy się, by załatać kolejną dziurę w oponie. Wielbłądy przybyły tu z Afganistanu w połowie XIX wieku, gdy odkrywano Australię. Zwierząt używano do transportu sprzętu w głąb kontynentu w czasie słynnej, tragicznej wyprawy Burke’a i Willsa. Kiedy okres odkryć się zakończył, zwierzęta wypuszczono na wolność. Zaczęły się rozmnażać, a ich populacja szybko osiągnęła kilka milionów sztuk. Przed nami kolejny nocleg. Rutynowo rozstawiamy namioty i zbieramy drewno na opał. Po chwili na ognisku bulgocze kociołek z jedzeniem, zapada zmrok, a na niebie pojawiają się gwiazdy. Zadzieramy głowę i nie wierzymy własnym oczom! Co za widok... Uświadamiamy sobie, że na szlaku jesteśmy już blisko dwa tygodnie.

Rozpalony outback nie chce nas zbyt szybko wypuścić. Twarde jak stal, eukaliptusowe krzewy łatwo przebijają opony. Ciągle łatamy dziury. Na dodatek trasa zmienia się w trudną do przebycia szutrową drogę, która przypomina falistą blachę. Można po niej jechać albo 5 km/godz. albo mknąć bardzo szybko. Każde inne rozwiązanie to jazda w towarzystwie takich drgań, że aż bolą zęby. Powoli zbliżamy się do najsłynniejszej australijskiej atrakcji – Uluru, świętej góry Aborygenów. Docieramy dokładnie przed zachodem słońca. Czyste, białe campery turystów rozstawione są naprzeciwko niesamowitego, liczącego ponad 9 km w obwodzie, czerwonego masywu. Zachodzące słońce maluje ciepłymi barwami skałę, która nabiera krwistego koloru. Gdzieś niedaleko strzelają korki szampana. Mimo że jesteśmy brudni i bez szampana, nam też udziela się podniosły nastrój. O poranku, ruszamy na szczyt Uluru. Wspinaczka zajmuje ponad 3 godziny, ale widok z 300 metrów ponad równiną jest niesamowity. Kawałek dalej, na zachodzie, widzimy kolejną atrakcję – skały Kata Tjuta. Dookoła Uluru znaleźć można liczne jaskinie z pochodzącymi nawet sprzed 10 tysięcy lat rysunkami Aborygenów. Z Uluru gnamy do oddalonego o zaledwie 450 km Alice Springs, najsłynniejszego miasta australijskiego outbacku. Po drodze mijają nas ogromne, liczące często 32 koła po jednej stronie osi 'road trainy' – wielkie ciężarówki, ciągnące za sobą nawet kilka przyczep. W miasteczku lądujemy w słynnym The Saloon, gdzie zamawiamy pierwszy posiłek, którego nie musimy sami przygotowywać. Furorę robi ponad półkilogramowy t-bone steak. Kolejnego dnia uczestniczymy w najbardziej szalonych zawodach kajakowych świata, rozgrywanych na rzece Todd. Szalonych dlatego, że w korycie… nie ma wody. Zawodnicy biegają z kajakami i w łodziach, w których nie mają dna!

 

Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.