Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Iran – Zagadkowy, pełen sprzeczności i wspaniałych ludzi
Anita Andrzejewska, 12.02.2014
IRAN - NIE MA SIĘ CZEGO BAĆ
Taksówka podskakuje na wyboistej drodze, zostawiając za sobą kłęby kurzu. Obszczekują nas zajadle miejscowe kundle z zakręconymi ogonami, wiejscy chłopcy kopią piłkę na polnym boisku, w obejściach betonowych zagród błąkają się wielbłądy. Wokół ogromna przestrzeń przedzielona prostą linią horyzontu: złocisty step u dołu i zwieszone nad nim stalowe, ciężkie niebo. Monochromatyczny, płaski obraz. Trudno trafić do Gharra Tappeh Sheikh, maleńkiej wioski, leżącej kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Turkmenistanem, w stanie Golestan w Iranie.
Golestan, który widzimy, nie przypomina ogrodu, wokół pusto i szaro. Okolica e tej części Iranu jest biedna, warunki życia surowe, sklep, lekarz i apteka daleko. Mieszkają tu głównie Turkmeni, którzy jako sunnicka mniejszość w szyickim kraju nie cieszą się przywilejami ze strony władz. Zwabiły mnie tutaj turkmeńskie stepy i historia Louise Firouz, 74-letniej Amerykanki, hodującej perskie konie na irańskiej prowincji.
ZOBACZ GALERIĘ NIESAMOWITYCH ZDJĘĆ Z IRANU
Louise jest tu zadomowiona, wrosła w ten pejzaż, przemierzyła konno tysiące kilometrów, zna każde wzgórze, mówi po turkmeńsku jak tutejsza. Opowiada rzeczowo i bez sentymentu o tym, jak spędziła pół wieku w Iranie, który stał się jej domem. Przed rewolucją prowadziła z mężem, irańskim arystokratą, szkółkę jeździecką w Teheranie. W czasie konnych podróży po zakamarkach Iranu i Afganistanu odkryła potomków szlachetnej, antycznej rasy koników kaspijskich, których sylwetki oglądała na reliefach pałacu w Persepolis, rozpoczęła ich hodowlę i uratowała rasę przed wymarciem. Od czternastu lat jest wdową i mieszka na farmie z Mahmudem, miejscowym Turkmenem, który pomaga jej prowadzić dom.
Mahmud przygotował dla wszystkich skromną kolację, a na deser ukręcił lody ze słodkiej, tłustej śmietanki. W tym pyle stepowym, w betonowym domu pachnącym stajnią i starym psem, nieodłącznym towarzyszem Louise, jem najpyszniejsze lody w życiu, kremowe, gęste i gładkie jak aksamit.
NA TEMAT:
IRAN - GOLESTAN
Rano Ali, chudy opiekun koni, zabiera nas na wycieczkę po okolicy. Nuci w aucie tęskne, turkmeńskie pieśni o bohaterach i ich ukochanych, a kręta dróżka wije się przez miękki dywan irańskiego stepu. Wjeżdżamy coraz wyżej i wyżej, nasz stary peykan dusi się i zacina, aż w końcu musimy wysiąść. Wchodzimy pieszo na najwyższe wzgórze w towarzystwie rozmodlonych turkmeńskich pielgrzymów. Tu, w okolicy nazywanej Khaled Nabi, znajduje się starożytne sanktuarium.
Skośnookie kobiety w kolorowych sukniach i kwiecistych chustach przywiązują wstążeczki życzeń do karłowatego drzewka modlitwy. Prawdopodobnie już w czasach zoroastryjskich było to miejsce kultu świętego ognia. W piątym wieku miał tu zamieszkiwać chrześcijański święty – nestorianin – Khaled Nabi. Teraz modlą się tu pobożni sunnici. Ludzie przystają na skraju przepaści, w milczeniu wpatrują się w ciszę niezmierzonej przestrzeni stepu i zachmurzonego nieba.
Iran. Spoglądamy w dół, na rzeźbione pagórki usiane setkami tajemniczych, kamiennych obelisków. Niektóre, o fallicznym kształcie, sterczą w górę prosto na dwa metry, inne, przypominające skrzydła motyla, chylą się ku ziemi. Nie wiadomo, czy to prehistoryczne, pogańskie miejsce kultu czy cmentarzysko.
IRAN - JAZD. TWIERDZA STAROPERSKIEJ TRADYCJI
Setki kilometrów na południe od umiarkowanego klimatycznie Golestanu, wciśnięty między dwie bezlitośnie gorące pustynie Daszt-e Lut i Daszt-e Kawir leży Jazd, jedno z najstarszych miast świata. Beżowe domy organicznie wtapiają się w pustynny krajobraz Iranu. Zbudowane z niewypalanej cegły, pokrytej gliniastą mieszanką piasku, słomy i wody, wydają się być częścią natury, tak samo jak skaliste góry, okalające miasto. Perska cywilizacja powstała na nieprzyjaznym, surowym terytorium, z dala od życiodajnej wody, ale pustynne miasta Iranu pokazują, jak człowiek potrafił wykorzystać skąpe zasoby natury, by stworzyć dla siebie przyjemne i bezpieczne miejsce do życia.
Tradycyjne domostwa w Jazd od co najmniej 2 tys. lat wyposażone były w wodociągi, klimatyzację i lodówki, do których funkcjonowania nie potrzeba było prądu. Z okolicznych gór woda spływała do miasta systemem podziemnych kanałów, tzw. qanatów, a spece od ich budowania zawsze cieszyli się wyjątkowym szacunkiem. Do schładzania powietrza służyły zbudowane wokół budynku bodgiry, czyli wieże wiatru. Kierowały gorące powietrze do podziemnego wodnego kanału, który je chłodził, a następnie poprzez nawiewy w podłodze dostawało się ono do pomieszczeń. Funkcję lodówek pełniły jachczale – wielkie, ceglane, podziemne zbiorniki, na zewnątrz stożkowate, w których przechowywano lód, sprowadzany zimą z gór w wielkich blokach. Jachczale są już tylko zabytkami, ale qanaty i bodgiry do dziś spełniają swoją funkcję. – Nie musimy nic zmieniać, nasze domy chronią nas latem przed skwarem, a zimą przed chłodem – mówi Irańczyk Rostam, bystrooki młody informatyk, oprowadzając mnie po swoim rodzinnym domu.
Iran / fot. Aleksandar Todorovic, shutterstock
Kiedy spotkaliśmy się z Rostamem w cukierni, od razu było widać, że za nic ma islamskie zakazy. Uścisnął mi serdecznie rękę, a obsługę pożegnał staroperskim „choda negahdar” („niech Bóg cię strzeże”) zamiast używanego powszechnie arabskiego zwrotu „choda hafez”. Ci, którzy tak mówią, demonstrują swoje przywiązanie do staroperskiej tradycji i wystrzegają się wszelkich arabizmów. W kontaktach z Irańczykami trzeba przyswoić sobie „ta'arof”, czyli subtelny kodeks dobrych manier, według którego nie wypada wyrażać swego zdania ani oczekiwań wprost i od razu, a zamiast tego należy wymieniać się z rozmówcą wyszukanymi grzecznościami i między wierszami odgadywać, co ten ma na myśli.
Rostam jest wyznawcą zoroastryzmu, najstarszej religii monoteistycznej, która powstała w Iranie około tysiąc lat przed nasza erą i miała wielki wpływ na kształtowanie judaizmu i, pośrednio, chrześcijaństwa oraz islamu. Podobno to z niej judaizm zaczerpnął Sąd Ostateczny i wędrówkę dusz do piekła lub nieba. W Iranie obecnie mieszka około 40 tys. zoroastrian, większość w Jazd i okolicach.
Odwiedzamy razem wieże milczenia na skraju pustyni, koliste budowle na szczytach wzgórz, gdzie tradycyjnie składano ciała zmarłych zoroastrian. Tam stawały się łupem sępów, bo religia zakazywała pochówku i kremacji, aby nie kalać ziemi ani ognia doczesnymi szczątkami. Dziś wieże milczenia są już tylko elementem niepokojącego, księżycowego krajobrazu Iranu, a wieczorami urządzają tu swoje rajdy motorowe młodzi chłopcy z Jazd.
IRAN - GÓRY ZAGROS. SCHRONIENIE OSTATNICH KOCZOWNIKÓW
Krajobraz prowincji Chahar Mahal i Bachtiari w zachodnim Iranie późną wiosną jest jak sielankowa pocztówka: na tle ośnieżonych szczytów gór rozciągają się szerokie, zielone doliny rwących rzek. Czasem w oddali widać pojedyncze, szarawe namioty koczowników. Przy jednym z nich krzątają się dwie kobiety, stara i młoda, w kolorowych sukniach pod czarnymi zawojami. Bez zadawania pytań gestem zapraszają nas do środka, częstują wodą i chlebem. Jesteśmy w drodze, a podróżnym należy się gościna.
Kobiety należą do ponad milionowego irańskiego plemienia Bachtiarów, którego nazwa oznacza „posiadacz szczęścia”. Już tylko niewielka część tego ludu, zamieszkującego południowo-zachodni Iran, wędruje ze stadami kóz, prowadząc półnomadyczne, pasterskie życie; większość osiedla się w małych wioskach, w klockowatych, ceglanych domach.
BACHTIARSKIE WESELE
Ruszamy dalej. Po drodze mija nas powolna, hałaśliwa kawalkada zdezelowanych samochodów na czele z pikapem, wyładowanym po brzegi kolorowym, rozkrzyczanym tłumem. Kobiety powiewają chusteczkami, mężczyźni strzelają w powietrze z karabinów, machają na nas, żeby się do nich przyłączyć. Szykuje się bachtiarskie wesele. Mężczyźni zaczynają wirować w tańcu z kijami przy wtórze trąb, bębnów i karabinowych salw. Kobiety wystrojone w jaskrawe, nylonowe suknie, pobłyskując cekinami i złotymi zębami, podrygują, śpiewają i klaszczą w dłonie.
Chłopcy obnoszą na ramionach dumnego pana młodego ubranego w garnitur i krawat. Panna młoda, która właśnie nadjechała, sunie powoli w białej sukni-bezie i długim welonie, ze spuszczonymi skromnie powiekami i pobieloną talkiem twarzą. Według tradycji za chwilę ujrzy swojego narzeczonego w lustrze, które pokaże młodym mułła, prowadzący ceremonię. Goście tłoczą się wokół nowożeńców, sypią im na głowy cukier w intencji słodkiego życia, rozpylają białą pianę z aerozoli, a jej drobiny unoszą się na wietrze i osiadają na nas jak niespodziewany śnieg wiosną.
Odjeżdżamy objedzeni słodyczami, w rozhulanym nastroju, na spotkanie nowych miejsc i ludzi zamieszkujących Iran, kraj tak różnorodny i pełen sprzeczności, że trudno przewidzieć, co nas za chwilę spotka i wywróci na opak wszelkie opinie. Podróżnik jednego może być pewien: nigdy nie poczuje się tu samotnie.
ANITA ANDRZEJEWSKA
Fotografka, podróżniczka i ilustratorka książek dla dzieci. Od lat angażuje się w projekty artystyczno-społeczne, łączące Europę i Azję – m.in. prowadziła warsztaty plastyczne dla dzieci w Indiach i Iranie. Jest stypendystką Ministra Kultury, a swoje prace wystawiała w Japonii, USA, Iranie, Turcji, Niemczech, Czechach, Francji, Grecji, Hiszpanii, na Węgrzech i Słowacji. W fotografii zajmuje się głównie tradycyjną techniką srebrową i prowadzi warsztaty na ten temat, m.in. w Akademii Nikona. Zdjęcia autorki zamieszczamy w naszej galerii.
Polub nas na Facebooku!