Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Transylwania śladami Drakuli – uroki Sighisoary
Małgorzata Rejmer, 30.03.2016
Wprawdzie irlandzki pisarz Bram Stoker nigdy nie zawitał do Transylwanii, ale jego powieść o wampirze Drakuli okazała się na tyle sugestywna, że w świadomości zbiorowej rumuńska kraina stała się szatańskim królestwem, z ponurymi wieśniakami, gotyckim zamkiem na szczycie góry i nieodłącznym wyciem wilków w tle. We współczesnej Transylwanii nie znajdziecie ani grozy, ani dzikości: to kraina bajkowych, średniowiecznych miasteczek, przypominających bardziej plan poczciwego serialu o Robin Hoodzie, skąd zwinęła się już ekipa filmowa.
Miasteczko Drakuli
W Sighisoarze, której serce stanowi średniowieczny gród na wzgórzu, najbardziej urzeka spokój, cisza i pustka brukowanych uliczek. Nad wzgórzem góruje baśniowa wieża zegarowa, z liczącym ponad 400 lat wymyślnym czasomierzem o dwóch tarczach. Gdy wstaje słońce, w mieście rozlega się bicie dzwonów, które zagłuszają kogucie pienia – zdarza się, że po miniaturowych ogródkach domostw, liczących nawet 500 lat, krążą kury, indyki i perliczki.
Fundamenty niewysokich kamieniczek porasta mech, sypią się seledynowe i różowe tynki, a ściany domów chylą do ziemi, jakby zbudowano je z kolorowego kartonu nasiąkłego wodą. Siatkę brukowanych ulic oplatają grube mury obronne z dziewięcioma basztami, a każda upamiętnia inny cech miejski, od krawców po rzeźników.
Sighisoara to jedno z nielicznych tak znakomicie zachowanych miasteczek średniowiecznych w Europie Środkowo-Wschodniej, stąd owo surrealistyczne wrażenie podróży w czasie. Latem po wąskich uliczkach krążą tłumy turystów, ale wiosną nieliczni zwiedzający są bacznie obserwowani przez miastowych, próbujących wcisnąć im jakąś pamiątkę: kubek z wampirzą głową, plastikowe kły albo magnes w kształcie zamku. Prawdziwi amatorzy obrzydliwości mogą także kupić na wieczną pamiątkę nietoperza w formalinie.
Wład Palownik
Cały ten krwiopijczy amok ma w Sighisoarze uzasadnienie – tu właśnie, w XV wieku, urodził się Wład Palownik, pierwowzór legendarnego Drakuli. Ów hospodar wołoski zasłynął dzięki niebywałej gorliwości, z jaką nabijał na pale zarówno rodzimych przeciwników politycznych, jak i tureckich żołnierzy.
Wład Palownik, nie bez powodu zwany Diabłem (po rumuńsku dracul), miał iście szatańską fantazję i lubił efektowne niespodzianki. Jedną z nich zgotował osmańskiemu sułtanowi, gdy ten dotarł do miejscowości Târgoviște i wtem jego oczom ukazał się szeroki na kilometr i długi na trzy kilometry las pali, tworzony przez dogorywających w bólach tureckich jeńców. Na ten widok potworny sułtan dał nogi za pas, a Wład Palownik przeszedł do historii jako wołoski bohater, tyleż skuteczny, co okrutny.
Sighisoara pielęgnuje pamięć po średniowiecznym hospodarze: w jednym z reprezentacyjnych zaułków znajduje się jego spiżowe popiersie, a na kamienicy, w której się urodził, wisi stosowna tablica. Nie dajcie się skusić restauracji Casa Dracula, która mieści się na piętrze domu Draka – chyba że lubicie wystrój à la „gospoda szalonego giermka”, w której kurz zalega na kilku rycerskich zbrojach, rozstawionych po kątach. Marny klops mamałygi, jakiś mięsny zawijas i natka pietruszki wielka jak liść palmy – to wszystko, co może się tu zdarzyć na talerzu.
Transylwania od kuchni
Z kuchnią rumuńską nigdy nie było mi po drodze, zawsze wydawała mi się ubogą krewną węgierskiej rozpustnicy, rozkochanej w mięsach i sosach, i ilekroć jadłam mamałygę, tyle razy ogarniały mnie niewesołe refleksje, jak nieszczęśni są Rumuni ze swoją bieda-kuchnią. Wszystko zmieniło się w Sighisoarze, a to za sprawą taksówkarza, którego zaczepiłam w Dolnym Mieście, rozciągającym się u stóp zamkowego wzgórza. Trzeba przyznać taksówkarzom, że mają kulinarny szósty zmysł: rubaszny jegomość z wąsem polecił mi restaurację Rustic, cmokając z zadowoleniem językiem o zęby. Z przeczuciem katastrofy zasiadłam w ciemnym jak piwnica lokalu bez właściwości. Po czym wjechała na stół rumuńska kapusta z mamałygą u boku... i nic już nie było takie jak wcześniej. Wszystkie cierpkie słowa o kuchni pasterzy, wyruszających na hale z kawałkiem sera w kieszeni, odeszły w zapomnienie. Z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że rumuńskie gołąbki, czyli sarmale, to finezja prostych smaków, a tocanita, czyli rumuński gulasz, mógłby śmiało stawać w szranki z węgierskim i walczyłby jak równy z równym.
Niech żyje rewizjonizm w podejściu do kuchni rumuńskiej, myślałam nie bez wzruszenia, spacerując po głównej ulicy Sighisoary, koło placu wybitnego uczonego Hermanna Obertha. Nie był on ani specjalistą od Drakuli, ani ekspertem od osikowych kołków, lecz jako teoretyk astronautyki napisał rozprawę „Rakietą w przestrzeń międzyplanetarną”. Nie wiadomo, czy książka z 1923 roku o podróżach kosmicznych, była w Rumunii bestsellerem, ale Oberth ma na placu swego imienia spiżowe popiersie, a mieszkańcy miasta kolejny powód, by wieczorami patrzeć w gwiazdy.
Polub nas na Facebooku!