Galeria zdjęć:
Turcja, Stambuł
8. Stambuł
Po nocy w Çanakkale ruszamy dalej – teraz już prosto do Stambułu. O ile przez większą część trasy nie mogliśmy narzekać ani na tureckie drogi, ani na kierowców, o tyle na przedmieściach Stambułu dostaję za kółkiem oczopląsu. Tysiące aut, korki, blokady. Nie wszyscy kierowcy mają też ochotę, mówiąc eufemistycznie, stosować się do surowych przepisów kodeksu drogowego. Ciężko się w tym wszystkim połapać. Zanim dotrzemy do naszego hotelu w centrum, miną dobre dwie godziny. Tu korki zdarzają się i o drugiej nad ranem. Miasto niepodobne do wszystkiego, co widzieliśmy po drodze, poraża ogromem, upałem, zgiełkiem... Jest i tradycyjne, i nowoczesne, i konserwatywne, i liberalne.
Luksusowe hotele sąsiadują z osiedlami skrajnej nędzy, meczety – z dzielnicami rozrywki, by nie powiedzieć rozpusty, takimi jak Taksim. Frazes o tym, że cieśnina Bosfor łączy w tym mieście dwa kontynenty można równie dobrze odwrócić i stwierdzić, że je dzieli. Bo wszystkie te skrajności budzą tu wielkie emocje. Tu mieszka noblista Orhan Pamuk, a obok niego islamscy radykałowie, którzy palą jego dzieła.
Obowiązkowo idziemy do Hagii Sophii i do Błękitnego Meczetu, pałaców Topkapi i Dolmabahce i na Wielki Bazar. Penetrujemy wąskie i brudne uliczki w centrum. Wchodzimy do meczetów, których minarety kuszą przybysza zapowiedzią czegoś nieznanego i magicznego. Być może jakąś opowieścią z „Baśni tysiąca i jednej nocy” albo zagadką w stylu Hodży Nassreddina, legendarnego mędrca? Wewnątrz mozaiki i płytki ceramiczne, układające się w tradycyjne wzory, dziesiątki modlitewnych dywanów i dywaników. Przed wejściem – stosy butów. W muzeum Malevi oglądamy widowiskowy pokaz tańca Wirujących Derwiszów. Trafiamy na stadion wielbionego tutaj klubu Galatasaray w dzielnicy Galata, kupujemy szalik, t-shirt, piłkę. Przepływamy promem z azjatyckiej części miasta do europejskiej, i z powrotem.
Zmęczeni siadamy wreszcie w knajpie i kosztujemy. Po mału, po trochu. Bez pośpiechu. Poznając coraz to nowe orientalne smaki. Duszonych cielęcin i baranin, kostnych szpików i podrobów, past z cieciorki i bakłażana, soczystych, opalonych ostrym słońcem pomidorów, słonych owczych serów, lekko pikantnych krewetek i kalmarów, nieprawdopodobnie słodkich miodowo-pistacjowych deserów. Popijamy ajranem i świeżym sokiem z pomarańczy... Jedno jest pewne – po tej wyprawie zostaniemy wielkimi fanami tutejszej kuchni. Co wcale nie znaczy, że zarobi na nas jakikolwiek kebab bar przy Marszałkowskiej.