Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Podlasie: Dzika przyroda i wielokulturowość
Joanna Szyndler, 22.04.2011
Pani Maria siedzi przed bieloną, studwudziestoletnią chatą krytą strzechą. Wszystkim odwiedzającym opowiada, jak to tutaj na Podlasiu żyło się kiedyś, jak w małej izbie spały trzy pokolenia, jak gospodyni pichciła w glinianym piecu, a dym ulatniał się przez drewniany, zachowany do dzisiaj komin. Chatę spod Hajnówki państwo Niczyporukowie uratowali przed pocięciem i spaleniem i przenieśli tutaj do miejscowości Budy, położonej w samym sercu Puszczy Białowieskiej. Oprócz odwiedzin w miniskansenie można tu także zatrzymać się na noc, w karczmie spróbować kresowych hałuszek ze śmietaną albo ostrej zupy z mięsem – solanki. „Budy to miejscowość wyjątkowa na Podlasiu”, mówi pani Maria. „Mieszkają tu sami Polacy, katolicy, przeniesieni spod Płocka do pracy w Puszczy Białowieskiej. W położonej 10 kilometrów stąd Hajnówce prawosławnych i katolików jest mniej więcej pół na pół. Cerkwie są trzy, a kościoły katolickie dwa. Na targu przed Muzeum Kultury Białoruskiej słychać raz polski, przy następnym stoisku białoruski, przy straganie z warzywami toczy się zażarta dyskusja w języku, z którego rozumiem co drugie słowo. „Tutaj niemalże każda wioska ma swój własny dialekt”, mówi Angelina Masalska, przewodniczka po muzeum. „Na pytanie o narodowość wielu ludziom ciężko się jednoznacznie określić. Korzenie mamy różne, tutaj w Polsce mieszkamy, tu głosujemy. Dla mnie ważniejsza od narodowości jest moja wiara”, opowiada pani Angelina. Na Podlasiu od wieków przenikały się kultury i religie, zmieniały się granice państw. Pani Maria też nie może jasno określić swojej narodowości. „Podziały to się tworzy tam na górze, w polityce, tutaj nikomu nie przeszkadza, skąd kto pochodzi, jakiego jest wyznania, czy oczy ma okrągłe, czy trochę skośne. A najlepiej, jak się pożeni prawosławny z katoliczką, razem świętują na okrągło, skończą się święta katolickie, zaczynają prawosławne”, śmieje się pani Maria. „Przyjedźcie tu do nas koniecznie w połowie września na rykowisko”, mówi nam na pożegnanie. Jelenie ruszają wtedy na podryw łań i ich basowe ryki roznoszą się echem po całej puszczy.
NA TEMAT:
Carska ekologia
Po przekroczeniu bramy do rezerwatu ścisłego Białowieskiego Parku Narodowego mam wrażenie, jakby ktoś nagle zgasił światło. Las jest tak gęsty, że nawet w środku dnia panuje tutaj półmrok. Rezerwat wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, to ostatnia dziewicza puszcza w Europie, nigdy niezmieniona przez człowieka. Od XV wieku były to tereny łowieckie, najpierw królów, potem carów. Zabraniano tu wycinki lasu i kolonizacji. Dziką przyrodę paradoksalnie uratowały polowania. Car Aleksander III zbudował też w Białowieży ogromny pałac, który spłonął w 1944 roku, podpalony przez wojska niemieckie. W latach 60. XX w. rozważano odbudowę pałacu, jednak w imię ówczesnej zasady – „wszystko, co carskie, jest złe” – zburzono ruiny pałacu i wybudowano na ich miejscu socrealistyczny klocek. Straszył do 2004 roku, kiedy przebudowano go na nowoczesny obiekt, w którym oprócz dyrekcji parku znajdują się też nowoczesne muzeum, hotel i restauracja. Podczas naszego spaceru po rezerwacie nie mamy szczęścia i jedynymi zwierzętami, które udaje nam się zobaczyć, jest chmara szalejących komarów. Rozkosznie wybraliśmy się do lasu w ubraniach z krótkimi rękawkami i bez repelentów. Większą i niebzyczącą zwierzynę najłatwiej zobaczyć nad ranem lub o zmierzchu, prościej zimą niż latem. I niekoniecznie trzeba jej szukać w rezerwacie ścisłym, 450 żubrów biega dziko po całej puszczy i czasami można zobaczyć je nawet przy drodze z Hajnówki do Białowieży. Jeśli ktoś, tak jak my, nie ma jednak szczęścia, gwarancję spotkania z królem puszczy daje wizyta w rezerwacie pokazowym. Tutaj mieszka 9 osobników w warunkach zbliżonych do naturalnych. „W 1921 roku w Puszczy Białowieskiej wyginął ostatni dziki żubr nizinny na świecie”, opowiada nadleśniczy Jerzy Dackiewicz. „Populację udało się odtworzyć dzięki osobnikom żyjącym w europejskich ogrodach zoologicznych. Wszystkie nasze białowieskie żubry pochodzą tylko od 7 osobników i przez to nie możemy być pewni ich przyszłości, pula genowa jest zbyt mała”, tłumaczy pan Dackiewicz. Po białoruskiej stronie puszczy żyje ok. 400 żubrów, jednak zwierzęta nie mają ze sobą kontaktu. Na przeszkodzie stoi ogrodzenie wzdłuż polsko-białoruskiej granicy. Projekt stworzenia korytarzy ekologicznych czeka wciąż na podpis Łukaszenki i na razie nie zapowiada się, aby szybko on został złożony. Nadleśniczy przedstawia nam kolejne zwierzęta, imiona żubrów z Białowieży zaczynają się wszystkie od „Po” – jest Postuj, Pochodna i Powika. W rezerwacie zobaczyć można też żubronia, czyli krzyżówkę żubra z krową. Ich zasada „Po” nie obowiązuje, mieszka tu Mazur i jego dziewczyna Jessica.
Troski batiuszki
Z Białowieży ruszamy na północ w poszukiwaniu trzech niewielkich wiosek – Trześcianki, Pucheł i Soc, ochrzczonych wspólną nazwą „Kraina Otwartych Okiennic”. W Trześciance życie toczy się pod sklepem, w Puchłach i we wsi Soce sklepów nie ma, czasami zawita tylko sklep obwoźny. Wydaje się, że bocianów jest tu więcej niż mieszkańców. „Kiedyś ta wieś żyła, wszyscy siadali na ławeczkach przed domami i rozmawiali z sąsiadami”, opowiada nam staruszka spotkana we wsi Soce. Dzisiaj ciężko spotkać tu żywą duszę. Ze wsi zamieszkanych prze ludność pochodzenia białoruskiego wszyscy młodzi wyjechali do miast, zostali tylko najstarsi. Nie ma już nawet nikomu niepotrzebnych ławeczek. Pozostały za to domy, z których słynie Kraina Otwartych Okiennic. Drewniane, ze zdobieniami narożników i malowanymi okiennicami. Takie domy, typowe dla budownictwa rosyjskiego, w Polsce zobaczyć można tylko tu. Chociaż i ich los jest dzisiaj niepewny. Część stoi pusta i niszczeje, niektóre obłożono sidingiem, inne wykupili ludzie z miasta na swoje domy letniskowe. „Te są w najlepszym stanie, tylko ich duch gdzieś uciekł”, mówi staruszka z Soc. „Ja namawiam swoich parafian, aby tak pochopnie nie sprzedawali zabytkowych domów”, mówi ksiądz z cerkwi w Puchłach, jednej z najładniejszych, jakie udało mi się zobaczyć na całym Podlasiu. „Młodzi powoli przestają wstydzić się swoich korzeni, zaczynają doceniać spokój, a jeśli mają samochody, dojazd 30 km do pracy w Białymstoku przestaje być problemem. Wierzę, że młodzi jeszcze wrócą, a moja parafia wciąż będzie żyła”, mówi batiuszka, jak tutaj nazywa się księdza prawosławnego. „A turystyka nie jest szansą dla tutejszych wsi?”, pytam. „Jest już przecież parę gospodarstw agroturystycznych, cisza i spokój idealne dla wypoczynku, w Trześciance powstał już nawet miniskansen”. „Szansą pewnie jest, oby tylko wsie nie stały się tylko i wyłącznie skansenem dla turystów!”, wznosi oczy do nieba batiuszka. Sąsiedni dom staruszki z Soc też stoi pusty, okiennice zamknięto. „Co się stanie z tym domem”, pytam kobietę. „Działka jest na sprzedaż?” „Nie, właściciele mieszkają w Białymstoku, działkę chcą zostawić, ale dom wyburzą, drewno pójdzie na opał”, odpowiada bez emocji. „A ci, którzy pozostali, z czego tutaj żyją?”, pytam staruszkę. „Póki co, tutaj się nie żyje, tu tylko dożywa się swych dni”.
Podlaskie półksiężyce
Choć unikatowe pod względem architektonicznym, Trześcianka, Soce i Puchły, podzielają los wielu innych podlaskich wsi. Senne i wyludnione były też do niedawna Kruszyniany, pod samą granicą białoruską. Teraz przeżywają jednak renesans, tłumy gości przyjeżdżają do gospodarstwa Tatarska Jurta, prowadzonego przez Dżennetę Bogdanowicz. Z pochodzenia Tatarka, urodziła się i wychowała w Wielkopolsce, a do Kruszynian przyjechała, jak mówi, z potrzeby serca. „To jest ziemia moich przodków, tu pochowana jest moja babcia, rodzinie mojego męża, nadał w XVII wieku Jan III Sobieski”, opowiada pani Dżenneta. Podlaskie wsie Tatarzy dostali od króla jako zaległy żołd za służbę w wojsku polskim. „Wieki wspólnej historii sprawiły, że czujemy się zarazem Tatarami i Polakami, jedno nie wyklucza drugiego”, tłumaczy moja rozmówczyni. W jej gospodarstwie próbujemy pieremiaczy i kibinów, czyli tradycyjnych dań kuchni tatarskiej. „Nie jesteście jednak w restauracji”, zaznacza gospodyni. „To jest nasz dom otwarty dla wszystkich gości”. Parę kroków od Tatarskiej Jurty znajduje się niewielki drewniany meczet, który z zewnątrz na pierwszy rzut oka przypomina bardziej kościółek. „Miejscowi wybudowali go tak, jak potrafili, czyli według tradycji polskiej”, tłumaczy opiekun meczetu w Kruszynianach Dżemil Gembicki. Wszystkim odwiedzającym opowiada historię świątyni, Tatarów podlaskich, tłumaczy zasady wiary muzułmańskiej. Sam, jak wszyscy Tatarzy, też jest muzułmaninem, za żonę wziął już jednak katoliczkę. „Jeśli chodzi o wychowanie dzieci w wierze, poszliśmy na kompromis: wszyscy synowie będą muzułmanami, wszystkie córki katoliczkami”, mówi Dżemil. Na razie jest jeden zero dla żony.
Koniec świata nie nadszedł
W Wierszalinie, maleńkiej wiosce na Podlasiu, miał nastąpić koniec świata. Zapowiedział go prorok Eliasz Klimowicz ze wsi Grzybowszczyzna – niepiśmienny białoruski chłop, który sam siebie ogłosił nowym Jezusem, a wokół niego zebrały się Matki Boskie, apostołowie i rzesza innych wyznawców. „Klimowicz stworzył największą z sekt działających na początku XX wieku na Podlasiu, nowy kościół miał około 40 tys. wyznawców”, opowiada reżyser Piotr Tomaszuk. Spotykamy się w siedzibie Teatru Wierszalin w położonym w Puszczy Knyszyńskiej Supraślu. „Nawiązując do historii z Wierszalina, chciałem zaznaczyć duchowy wymiar teatru, że to, co najważniejsze, dzieje się w naszych duszach i umysłach”, opowiada reżyser. Grupa skupiona wokół Piotra Tomaszuka jeździ ze swoimi sztukami po całej Polsce, a także po świecie, jej stałą siedzibą stał się jednak Supraśl, gdzie w każdy weekend gra przedstawienia. W sztukach nasyconych muzyką, śpiewem, czasem przy użyciu lalek, masek i rzeźb artyści opowiadają historie pogranicza, nawiązują do mitów, wielokulturowości, eksperymentują z tekstami archaicznymi i niescenicznymi, jak to ma miejsce w granym obecnie spektaklu „Statek błaznów”. „Tak jak nie można mówić o Podlasiu bez Supraśla, tak już teraz nie ma Supraśla bez Wierszalina”, mówi Piotr Tomaszuk. „To miasto jest idealną siedzibą dla naszej grupy, wielokulturowe, w sąsiedztwie 500-letniego klasztoru”. Monaster Zwiastowania Najświętszej Marii Panny w Supraślu jest jednym z pięciu męskich klasztorów prawosławnych w Polsce. Na wzgórze klasztorne idziemy z teatru ulicą 3 Maja, wzdłuż której ciągną się Domy Tkaczy, czyli XIX-wieczne domy robotników, dalej przez niewielki rynek i obok Pałacu Buchholtzów, w którym obecnie mieści się liceum plastyczne. Gdy w końcu docieramy do monasteru, kierujemy się najpierw do działającego od trzech lat Muzeum Ikon. Przy dźwiękach muzyki cerkiewnej rozświetlają się kolejne sale. Atmosfery sakralnej mogłaby pozazdrościć muzeum niejedna świątynia. „Staraliśmy się, aby nie oderwać ikon od sfery sacrum, aby wizyta w muzeum była przeżyciem duchowym”, mówi nasza przewodniczka. W kolejnych salach opowiadane są historie o kanonie ikony, o cerkwiach, ikonach podróżnych, freskach i ikonopisarstwie. A ja żałuję tylko, że tutaj kończę, a nie zaczynam swoją podróż po Podlasiu. Muzeum Ikon byłoby zdecydowanie lepszym wstępem niż zakończeniem opowieści.
Polub nas na Facebooku!