Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Mauritius: Wypoczynek na rajskiej wyspie
Przez gąszcz soczysto - zielonych drzew, krzewów i skrzypiących palm prześwituje ocean. Pomimo że nie czuć jeszcze ani jej zapachu, ani powiewu, sam już widok błękitnoturkusowej laguny przynosi orzeźwienie i ulgę. Na wodzie kołyszą się kolorowe łódki rybackie.
Przybysze i Tubylcy
"Wy to nazywacie rajem?" - głos zza moich pleców wyrywa mnie z odrętwienia. Spoglądam na bezzębnego, wytatuaowanego mężczyznę, który uśmiecha się do mnie od ucha do ucha i suchym patykiem odgania plączącego się mu pod nogami psa. Zastanawiam się o co mu chodzi, spoglądając raz na niego, raz na jego kudłatego towarzysza. Znam dobrze te bezpańskie psy. Są charakterystyczne dla Mauritiusa. Krążą stadami lub wylegują się na plaży. Podobnie jak ludzie, nie są rdzennymi mieszkańcami wyspy. Przybyły tu razem z portugalskimi osadnikami, którzy w XVI wieku jako pierwsi nanieśli Mauritius na mapę świata. Europejczycy przywieźli wiele zwierząt - także koty, kozy, owce, świnie i szczury... Te ostatnie zeszły ze statków bez zaproszenia, choć i tak ich nieszczęsne pojawienie się zapisano na konto portugalskich odkrywców. Być może przybysze nie słyszeli o ekowandaliźmie, ale mimo to historia dziś surowo ocenia ich działalność. Zachwianie ekosystemu Mauritiusa doprowadziło do zniknięcia endemicznego ptaka dodo - przypominającego wielkiego indyka, który był tak przyjazny i ufny, że podobno bez strachu przywitał na plaży pierwszych przyjezdnych. Niestety, podobnie jak jego europejski, udomowiony krewniak nie umiał latać. Gdyby umiał, może by uciekł przed przywiezionymi przez Portugalczyków psami i szczurami, a tak pozostało po nim tylko wspomnienie, pełen wyrzutu krzyk obrońców przyrody i drewniane figurki na targu w Port Louis. Mimo smutnej historii ptaka dodo, nie czuję do poczciwych czworonogów urazy. Często złotawe kundelki (domniemani potomkowie psów-morderdców) lgną do mnie w nadziei na smakołyk albo przynajmniej podrapanie za uchem. Czy jest to raj? Tak zapewniają biura podróży. Wtóruje im stacja radiowa, która szczyci się nadawaniem sygnału z rajskiej wyspy, witając nieodmiennie słuchaczy: "broadcasting from the paradise island". Tak wreszcie twierdzą moi tutejsi znajomi, którzy doradzają mi, abym zamieszkała tutaj na stałe, skoro już przytargałam całą walizkę swoich rzeczy. Po co wracać do Polski?
Popołudnie w Sosie Curry
Dziś gdybym wylądowała w okolicach Vieux Grand Port nie wiedząc gdzie jestem, to pomyślałabym, że jestem w Indiach. Miejscowość jest jedną z najstarszych wiosek na Mauritiusie. Zachowały się tu ruiny pierwszych europejskich siedlisk. Holendrzy (którzy pojawili się na Mauritiusie po Portugalczykach) wylądowali tu prawie 400 lat temu. Jednak dziś po Holendrach nie ma śladu. Wokół roznosi się zapach curry, uliczne stragany uginają się od kolorowych indyjskich przypraw. W wilgotnym powietrzu unosi się słodki czerwony dym przypalonej dyni; wymieszany z wonią kadzideł działa usypiająco w to duszne sobotnie popołudnie. Mieszkają tu Hindusi i mimo że od kilku pokoleń oderwani są od ojczyzny, żyją zgodnie z tradycjami swojego kraju. Właśnie przy wtórze bębnów ciągnie drogą kilkukilometrowy głośny korowód. "Ognisty przemarsz" - tamilska ceremonia, której zwieńczeniem jest przejście mężczyzn po rozżarzonych węglach (niesionych przez całą wioskę specjalnie na tę okazję). Oparci o płoty swych domów i pokryci żółtopomarańczowym pyłem mieszkańcy, przyglądają się procesji. Mężczyźni ospale biją w bębny; kobiety, ubrane w jaskrawożółte, zielone lub czerwone sari wystukują rytm drewnianymi pałkami. Nagle spada deszcz, który choć trwa krótko, przegania gapiów do domów. A duchota nie ustępuje. Ci, co nie uciekli, z trudem powstrzymują ziewanie.
Tygiel z Opóźnionym Zapłonem
O ile wioska Vieux Grand Port wygląda jakby przeniesiono ją żywcem z Indii, o tyle kilka kroków dalej można by pomyśleć, że jest się na przedmieściach Nairobi. Oglądam nagie, czarne dzieciaki biegające po wysuszonej, czerwonej ziemi wokół domków, które przypominają afrykańskie chaty. Wydawałoby się, że na obszarze sto siedemdziesiąt razy mniejszym od Polski grupy etniczne prędzej czy później muszą się wymieszać. Jednak tak nie jest. Tutejszy rząd przedstawia Mauritius jako oazę spokoju. Flagowym argumentem jest właśnie harmonijne współżycie kultur i religii. Według oficjalnych źródeł biali i czarni, hindusi i muzułmanie tutaj żyją w pokoju. Jeśli jednak opuścisz teren luksusowego kurortu i przyjrzysz się z bliska tej barwnej mieszance kulturowej, wyłoni się obraz bardziej złożony. "To my byliśmy tu pierwsi" - przekonuje jeden z uczestników ruchu na rzecz Kreolów. - "To my budowaliśmy ten kraj od początku." "Hindusi są mózgiem i sercem tego kraju" - kontruje hinduski sprzedawca owoców. "Kreole nie chcą się uczyć, nie chcą pracować. A żądają tego, do czego my doszliśmy ciężką orką." Rzeczywiście - mała powierzchnia wyspy, coraz więcej napływających turystów i powiększająca się przepaść pomiędzy biednymi i bogatymi sprawia, że napięcie czuć na każdym kroku.
Niedola Kreolska
Poza obywatelstwem, obie te skłócone grupy łączy jedno: w ten sam sposób się tu znalazły. Kolonialiści do pracy na plantacjach cukru ściągali najpierw niewolników z Afryki, później tanią siłę roboczą z Indii oraz Chin. Dziś rząd zdominowany jest przez Hindusów, a wśród Kreolów - potomków czarnych niewolników, panuje największe bezrobocie. W policji również przeważają Hindusi, a Kreole czują się dyskryminowani. Stąd pojęcie la misere creole - niedola kreolska. Z niedolą tą związana jest góra Le Morne, do której podnóża wybieram się z Vieux Grand Port. Legenda głosi, że na stromych zboczach ukryła się kiedyś grupa zbiegłych niewolników. Gdy zobaczyli, że w ich kierunku zmierza patrol, w akcie rozpaczy rzucili się ze szczytu. Ale żołnierze nie po nich szli - odcięci od świata samobójcy nie wiedzieli, że dzień wcześniej zniesiono niewolnictwo. Stąd nazwa Le Morne (z francuskiego: ponury, posępny, smętny). I to tutaj, jak mówi Juliet, dziewczyna kreolskiego pochodzenia, bije serce Mauritiusa. Historię o Le Morne opowiada mi ojciec rodziny kreolskiej, która rozłożyła koc piknikowy na plaży u podnóża góry i popijając piwo Phoenix ogląda zachód słońca. "Przychodzimy tu, by nie zapomnieć, że mamy z czego być dumni" - wyznaje. Początkowo podejrzliwy wobec wścibskiej nieznajomej, z czasem proponuje, żebym się dosiadła i częstuje mnie kurczakiem z ryżem i fasolą oraz mango polanym najostrzejszym chilli, jakie w życiu próbowałam. Co kilka kroków wzdłuż morza swe grajdoły okupuje inna gromada. Plaża jest dla wszystkich. Przychodzi się tu z rodziną i z przyjaciółmi. Niektórzy wylegują się w cieniu pochylonych po sam piach kasuarin - drzew podobnych do naszych wierzb płaczących. Inni surfują, nurkują. Wszędzie rozbrzmiewa seggae; to mieszanka reggae i tradycyjnej segi, sentymentalnej muzyki, którą określić mogę jedynie jako afrykańskie flamenco. Co jakiś czas pojawia się rozklekotany busik z lodami. Na dźwięk melodii Jingle Bells wszystkie dzieci pędzą w jego stronę, a za nimi psy. Tuż przed "moją" rodziną siedzi grupka muzułmanek. Przez szparkę w hijabie obserwują mecz piłki nożnej, w którym jedna drużyna to sami Kreole, druga - Hindusi. Wygrywają Kreole, i choć walka była zajadła, jej uczestnicy odchodzą w pokoju.
Z Dala od Zgiełku
Marzy mi się wreszcie spokój. Mam szczęście - kilka dni później poznaję Denisa, który wraz z wolontariuszami zajmuje się ochroną rzadkich gatunków ptaków. Ptasią ostoją jest położona na południe od Mauritiusa bezludna wysepka Ile Aux Aigrettes. Naukowcy starają się przywrócić ją do stanu, w jakim sam Mauritius znajdował się przed przybyciem pierwszych osadników. Właśnie tam zabiera mnie Denis. Gigantyczne kilkudziesięciokilogramowe żółwie lądowe leniwie czołgają się w cieniu niespotykanych nigdzie indziej drzew, pod stopami przemykają najrzadsze rodzaje jaszczurów i gekonów. Nad głową kołują różowe gołębie, udaje się nam nawet dostrzec zieloną papugę maurytyjską - to jedno z niewielu miejsc, gdzie jeszcze przetrwała. Brakuje tylko dodo. Gdy odpoczywam w cieniu drzewa flamboyant, którego korona sprawia wrażenie jakby płonęła, wracają do mnie słowa napotkanego w Grand Vieux Port mężczyzny. Trudno. Niech wyjdę na turystkę nafaszerowaną sloganami reklamowymi. Dla mnie to jest raj.
Polub nas na Facebooku!