Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Samotnie na biegun południowy. Rozmowa z Małgorzatą Wojtaczką
Rozmawiała Małgorzata Straszewska, 21.04.2017
Małgorzata Straszewska: Ponad 1200 km i ponad dwa miesiące marszu – dystans, który pokonałaś, robi wrażenie. Jak zmieniało się twoje poczucie czasu?
Małgorzata Wojtaczka: Czasami marsz był jak medytacja. Na łatwiejszych odcinkach łapałam się na tym, że właściwie nie wiem, jak długo idę, i nie myślę o niczym konkretnym. Natomiast przy trudnych warunkach, kiedy nie było widoczności, byłam w pełni skupiona na drodze. Nie myślałam o tym, że mam przed sobą 1200 km. Ta odległość wydaje się nierealna. Zwłaszcza kiedy w ciągu dnia ma się do pokonania średnio 20 km. Koncentrowałam się na krótkich celach. Na przykład na tym, że po 3-4 dniach będę na wysokości 1000 m n.p.m. albo że w ciągu pierwszego tygodnia przejdę 100 km.
Pod koniec wyprawy musiałaś bardzo przyspieszyć, bo zbliżała się polarna zima. A jak wyglądał początek?
Pozwoliłam sobie na luz i spokojniejszy marsz. Byłam bardzo zmęczona przygotowaniami. Ostatnie tygodnie we Wrocławiu to było istne szaleństwo. Pakowanie, zakupy, sprawdzanie sprzętu – narty i sanki przyszły w ostatniej chwili. Na początku wyprawy miałam kłopot z rytmem dnia, budzik dzwonił, a ja spałam. Maszerowałam przez to trochę krócej. Poza tym tak bardzo cieszyłam się tym, co mnie otaczało, że nie potrafiłam się spieszyć.
Startowałam z zatoki Hercules Inlet w lodowcu Ronne, z daleka było widać góry. Podziwiałam ośnieżone i skaliste szczyty. Obserwowałam też dryfujący śnieg – tworzył efektowne pióropusze. Dalej teren na Antarktydzie wcale nie jest białą gładką pustynią. Przypomina mniej lub bardziej pofalowane morze – czasem na powierzchni są tylko małe zmarszczki, a czasem olbrzymie zastygłe fale. To zastrugi – wały zmrożonego śniegu wyrzeźbione przez wiatr. Gdy są duże i występują gęsto, trudno je ominąć. Najczęściej trzeba wciągnąć na nie sanki. Wyglądają jednak przepięknie.
NA TEMAT:
Nic tylko patrzeć i podziwiać. Miałaś na to czas?
Przerwy w założeniu miały trwać 15-20 minut. Tymczasem łapałam się na tym, że minęło 40 minut, a ja wciąż siedziałam na sankach, zapatrzona. Potem musiałam z tego zrezygnować, a na końcu bardzo przyspieszyć.
Często zmieniały się warunki?
Tak, codziennie było inaczej – raz silne słońce i piękne, niebieskie niebo, a zaraz potem mgła i zupełny brak widoczności. Wtedy szło się bardzo powoli. Musiałam uważać, żeby nie połamać nart. Sanki się wywracały, nie było widać trasy. Bardzo spowalniał również silny wiatr.
A szczeliny?
W dwóch miejscach obchodziłam je szerokim łukiem – miałam informacje, gdzie będą. Chociaż na lodowcu mogą być wszędzie. Często są niewidoczne, ponieważ przykrywa je śnieg. Raz trafiłam na takie nieprzewidziane pole szczelin.
Nie można ich zauważyć?
Jedyny znak to nierówności terenu. Krawędź szczeliny jest odrobinę wyniesiona. Na Antarktydzie pęknięcia są bardzo szerokie – od 6 do 10 m. Trzeba też zaznaczyć, że taka przykryta śniegiem szczelina wcale nie musi być zasypana w głąb. Tworzą się tzw. mosty śnieżne. Niesiony przez wiatr śnieg przykleja się do brzegów, aż w końcu łączy je ze sobą. To duże niebezpieczeństwo.
Jak można się uchronić przed wpadnięciem?
Najlepiej chodzić z partnerem, z którym jest się związanym liną. Jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości, czy iść samotnie, to właśnie z powodu szczelin. Chroniła mnie lina do sanek – była szansa, że jeśli wpadnę, to utrzymają mnie swoim ciężarem. Ponadto zawiązałam na niej węzły, dzięki którym sanie mogły zablokować się na krawędzi i nie spaść. Miałam też przygotowaną uprząż, śruby lodowe, karabinki. W niebezpiecznych miejscach zakładałam ten sprzęt na siebie. Dzięki niemu mogłabym wspiąć się z powrotem na powierzchnię. Żadna metoda nie daje jednak pełnej gwarancji.
Ktoś mógł po ciebie przylecieć na ratunek?
Nosiłam przy sobie urządzenie, dzięki któremu mogłabym wezwać pomoc. Przy dobrych warunkach przyleciałby po mnie samolot. Ale przy złej pogodzie musiałabym czekać kilka dni.
Na Antarktydzie jest jedna firma koordynująca indywidualne wyprawy.
Tak. ALE (Antarctic Logistics & Expeditions) odpowiada za wszystko, organizuje przeloty na Antarktydę z Punta Arenas w Chile. Ich baza Union Glacier działa podczas polarnego lata, czyli od listopada do stycznia. Przez cały rok na Antarktydzie zostają tylko naukowcy. Codziennie o stałej porze musiałam zadzwonić do bazy i złożyć krótki meldunek. Podawałam swoją pozycję, liczbę przebytych kilometrów, informowałam, jaka jest pogoda. Nie ukrywam, że przeszkadzała mi ta ustalona pora – szczególnie gdy miałam dobre warunki. Nie mogłam wówczas iść dłużej. Poza tym wybijało mnie to z rytmu, z doświadczania samotnego obcowania z bezkresną przestrzenią.
Kiedy podjęłaś decyzję o wyprawie?
Pomysł zrodził się w 2014 r. na Spitsbergenie, podczas wyprawy na Górę Newtona (1717 m n.p.m.), która trwała ponad dwa tygodnie. Pod koniec pomyślałam, że bardzo chciałabym ruszyć w znacznie dłuższą trasę. Może na Antarktydę? Nie wiedziałam wtedy jeszcze, jak to zrobię. Wiedziałam tylko, że bardzo tego pragnę. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej marzenie zmieniało się w planowanie. Czytałam książki Marka Kamińskiego, Liv Arnesen – pierwszej kobiety, która zdobyła biegun południowy. Chłonęłam doświadczenia innych. Wiedza, jak przetrwać na Antarktydzie, jest uniwersalna – nawet od Amundsena można się wiele nauczyć.
Roald Amundsen pisał: „Zwycięstwo czeka na tego, który ma wszystko poukładane, ludzie nazywają to szczęściem. Porażki może być pewien ten, kto jest nieprzygotowany, ludzie nazywają to pechem”. Rzeczywiście tak jest?
Absolutnie tak. Mnie zabrakło odrobiny czasu na przygotowania, i to się potem mściło. Nie zdążyłam wcześniej przetestować części sprzętu elektronicznego. Musiałam więc zapoznać się z nim na miejscu. Na szczęście wszystko działało. Długo zastanawiałam się, co zabrać. Wzięłam dużo rzeczy zapasowych. Wiedziałam, że sobie poradzę. Trzeba też być świetnie zorganizowanym, czas jest bardzo cenny. Samo ubranie się zajmuje ponad pół godziny. Każda czynność przebiega wolniej, gdy jest zimno.
Bardzo marzłaś?
Odczuwanie temperatury się zmieniało. Na początku było -15 stopni, pod koniec -30. Wszystko zależy od wiatru, który sprawia, że odczuwa się 10 stopni mniej. W Punta Arenas było plus 10 stopni, zatem po wylądowaniu na Antarktydzie potrzebowałam kilku dni na aklimatyzację.
Jak się przygotowywałaś?
W marcu 2016 r. pojechałam na norweski płaskowyż Hardangervidda, położony na wysokości ponad 1000 m n.p.m. Amundsen i Nansen przygotowywali się w tym rejonie do wypraw polarnych. Jest tam dużo śniegu, wieją silne wiatry i panują niskie temperatury. Wyruszyłam samotnie, pokonałam 100 km. Przetestowałam żywność, kuchenkę. Później wybrałam się na lodowiec Folgefonna, gdzie jest wiele szczelin. Sprzęt na Antarktydę sprawdziłam w Ushuai w Argentynie i niedaleko Punta Arenas w Chile.
Jak wyglądała nawigacja podczas marszu?
W trakcie marszu nie korzystałam z GPS-u ze względu na zużycie energii. Używałam go tylko do sprawdzania swojej pozycji i wyznaczenia kursu, zwykle wieczorem. Cały czas posługiwałam się kompasem, przymocowanym do stelażu, i papierową mapą. Najłatwiej się szło, kiedy miałam przed sobą jakiś punkt odniesienia – np. oddaloną chmurę lub rzucające cienie nierówności terenu. Ale jak nie było żadnej chmurki, teren był płaski lub wystąpiła whiteout, pozostawał tylko kompas.
Co to jest whiteout?
To tzw. biała ciemność. Nie ma wówczas żadnych punktów orientacyjnych. Można dreptać w kółko, nie zdając sobie z tego sprawy. Tak jakby się miało zamknięte oczy, tyle że wszystko jest białe. Nie sposób było dostrzec, czy teren przede mną się wznosi, czy opada. Badałam grunt nartą i szłam przed siebie, kierując się kompasem.
Poważnym utrudnieniem były też opady śniegu.
Standardowo o tej porze roku wiatry wieją z południa i nie ma opadów. Jest sucho. I tak było przez pierwszy miesiąc. Z opisów wypraw wynika, że one mogą zdarzyć się w listopadzie. W drugiej połowie wyprawy zmienił się układ wiatrów i wilgotne powietrze przyniosło śnieg. To nietypowe. Napadało kilkadziesiąt centymetrów. Sanki przy opadach tracą poślizg. Jedyną korzyścią było to, że nie miałam problemu z osypywaniem namiotu. Wcześniej musiałam się napracować, bo śnieg był twardy.
Chodzi o zabezpieczenie namiotu przed wiatrem?
Tak, to bardzo ważne. Zdecydowałam się na namiot tunelowy, który na zamówienie miał przyszyte na brzegach tropiku tzw. fartuchy, na które nasypywało się śnieg. To dodatkowa stabilizacja.
Jak się odżywiałaś?
Liofy, czyli żywność liofilizowaną, miałam spakowane w sześciu dużych paczkach – jedna orientacyjnie na 10 dni. Z każdej z nich odkładałam część jedzenia na zapas. Na koniec zostawiałam sobie to mniej smaczne – wiedziałam, że wtedy zjem wszystko. W przerwach jadłam kabanosy, suchary przełożone smalcem, chałwę, sezamki i słodycze. Różne rodzaje, żeby mi się nie znudziły. Robiłam sobie niespodzianki – na każdy dzień miałam jeden woreczek ze słodyczami. Każdy zawierał co innego: kiedy go otwierałam, nie wiedziałam, co w nim znajdę. Miałam też dwa termosy na herbatę. W ostatnim tygodniu, kiedy już skończyły mi się woreczki, do jednego z nich wlewałam owsiankę. To był mój deser na przerwy.
Jak dbałaś o ciało?
Bardzo ważna jest ochrona skóry przed zimnem. Nie można dopuścić do odmrożeń. Trzeba uważać na wszelkie otarcia, rany i pęcherze. Codziennie oglądałam stopy, w razie potrzeby smarowałam specjalną maścią. Skóra bardzo się wysusza, trzeba stosować tłuste kremy. Dbałam o to, żeby na twarzy nie zbierał się szron. Nosiłam maskę, gogle i specjalne rozgrzewające plastry. Na korzyść działało to, że nie można się było wykąpać – skóra nie traciła ochronnej warstwy.
Kiedyś wyprawy przypominały wyścig, chodziło o bicie rekordów. Dla ciebie celem był marsz?
Na biegunie spędziłam zaledwie parę godzin. Najważniejsze są droga i spokój tej drogi. Kontakt z naturą, ta harmonia wewnętrzna, jaką można dzięki niemu osiągnąć. Przede wszystkim chciałam się jednak przekonać, jak tam jest. Tak jak w filmach i książkach?
Fantazja zderzyła się z rzeczywistością?
Było dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam! To absolutnie podróż mojego życia. Bardzo się cieszę, że nie zrezygnowałam, pomimo trudnych chwil przy organizowaniu wyprawy. Miewałam wątpliwości, czy to jest warte aż takiego wysiłku i funduszy. Ale zdecydowanie było warto. Do końca życia nie zapomnę widoku swoich śladów, jedynych, jakie widziałam, lecąc powrotnym samolotem do bazy.
Kim jest Małgorzata Wojtaczka?
Małgorzata Wojtaczka – (ur. 1965 r. we Wrocławiu) żeglarka, speleolożka i uczestniczka ekspedycji w rejony polarne. Brała udział w odkrywaniu nowych jaskiń w górach Picos de Europa w Hiszpanii. Dotarła na dno najgłębszej jaskini w tym paśmie: Sistema del Hou de la Canal Parda, na głębokość 903 m. Zdobyła w warunkach zimowych Górę Newtona (1717 m n.p.m.), najwyższy szczyt Spitsbergenu. Samotnie przeszła przez największy płaskowyż Europy – Hardangerviddę w Norwegii. Uczestniczyła w żeglarskich wyprawach polarnych, opłynęła m.in. Spitsbergen, Przylądek Horn i dotarła na Antarktydę. Laureatka nagrody za wybitne osiągnięcia sportowe przyznawanej przez UKFiT (obecnie Ministerstwo Sportu i Turystyki).
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- 2300 km samotnej wędrówki – Łukasz Supergan o podróży po Iranie
- Miasta przyszłości. Za co warto cenić metropolie?
- „Samotne jeżdżenie może być fantastyczne” – Anna Jackowska o byciu kobietą na...
- „Jestem z Wilczej”. Zygmunt Miłoszewski o swojej Warszawie [WYWIAD]
- „Macie najcenniejsze miejsce w Europie” – francuski reżyser zachwycony Puszczą...
- Jak brzmią Bieszczady? Wsłuchaj się w pieśni ze styku kultur