Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Na Grenlandii nie będzie już zimy? Rowerowa wyprawa po topniejącym lądzie
Jakub Rybicki, 19.01.2017
Gdy stoisz przed ścianą lodu wysoką jak wieżowiec, świat nabiera właściwych proporcji. Dwóch rowerzystów i potęga przyrody, która zdaje się mówić, że nie mamy tu czego szukać. Ale już za późno, by się wycofać. Trzeba jechać. Pomysł pokonania Grenlandii na dwóch kołach zrodził się po rowerowej eskapadzie przez zamarznięty Bajkał. Wraz z Pawłem, zwanym Wichrem, po powrocie z najgłębszego jeziora świata postanowiliśmy zawiesić poprzeczkę wyżej. Jazda po skutym lodem oceanie wydawała się w sam raz.
Realizacja pomysłu okazała się trudniejsza, niż sądziliśmy. Na Grenlandii było za mało lodu. Zmiany klimatyczne najbardziej dotykają Arktykę – temperatura rośnie tu najszybciej na świecie. Trafiliśmy na najcieplejszą zimę w historii pomiarów. Ocean zamarzł tylko na dalekiej północy, co pokrzyżowało pierwotny plan jazdy wzdłuż wybrzeża. Zdecydowaliśmy się więc na przeprawę przez góry, jeziora i fiordy szlakiem Arctic Circle Trail.
Z letniej trasy trekkingowej zimą korzystają psie zaprzęgi, skutery i narciarze. Wszyscy przyglądali się nam z zaciekawieniem. Jednoślady pojawiły się na największej wyspie świata dopiero kilka lat temu, gdy wymyślono tzw. fatbajki, czyli rowery o oponach grubych na przynajmniej cztery cale. Takie monstra doskonale nadają się do jazdy po śniegu. I co nie mniej istotne, świetnie się prezentują.
Rowerem po... wodzie?
Lodową odyseję zaczynamy w Kangerlussuaq. Pół tysiąca mieszkańców zajmuje się głównie obsługą największego lotniska w kraju oraz turystów, którzy przylatują obejrzeć lądolód albo, tak jak my, przemierzyć Arctic Circle Trail. Kilkanaście kilometrów za „miastem” znajduje się wielki radar, a przy nim osada naukowców badających jonosferę. To nasz pierwszy przystanek.
Trafiamy do domu Phillipe’a – Kanadyjczyka, który od lat mieszka w placówkach badawczych na terenach subpolarnych. – I nie brakuje ci normalnego życia? – dopytujemy. – Chyba żartujecie! Gdzie na świecie będę miał taki widok?
Rzeczywiście, za oknem promienie zachodzącego słońca odbijają się w zamarzniętym jeziorze, w oddali majaczy fiord, a góry dodają pejzażowi dramatyzmu. Krajobrazu nie zakłócają drogi, słupy elektryczne ani żadne ślady cywilizacji, nie licząc trzydziestometrowego radaru za naszymi plecami.
– Poza tym mam tu wiele rozrywek. Lubię na przykład siedzieć przed domem i obserwować ludzi wyruszających na szlak. W lecie jest ich całkiem sporo. Nabrałem wprawy i potrafię już po wyglądzie ocenić, czy delikwent będzie w stanie maszerować tydzień przez pustkowie. Czasem mówię: „Hej, kolego, lepiej zawróć, bo na tym szlaku raczej nie dasz sobie rady”. – Pewnie cię nie słuchają? – Wiesz, dotarcie na wyspę sporo kosztuje, więc nikt nie chce się wycofywać. Ale lepiej wykupić dobrą polisę ubezpieczeniową, bo za akcje ratunkowe niemało sobie na Grenlandii liczą. Nic tu zresztą nie jest tanie. – No dobrze, a my? Jak myślisz, damy radę? – Jeśli umiecie jeździć po wodzie, jak Jezus, to macie szansę – śmieje się Phillipe.
Nam wcale nie jest do śmiechu. Temperatura za oknem iście wiosenna. Zamiast 20 stopni na minusie termometr wskazuje nawet kilka kresek powyżej zera. Po jeździe testowej na widocznym z okna jeziorze jesteśmy zupełnie mokrzy – i to wcale nie od potu.
Gorąca Grenlandia?
Grenlandia została zaliczona przez Lonely Planet do dziesięciu najgorętszych miejsc do odwiedzenia w 2016 r. Wyspa podjęła wyzwanie i dostosowała się do tego określenia, obdarzając mieszkańców nieznośnie ciepłą zimą, z której nikt raczej się nie cieszy. Pejzaż okolic Kangerlussuaq pozbawiony śniegu wygląda dość ponuro. Nie da się jeździć ani skuterami, ani zaprzęgami, nudzą się i psy, i ludzie. Bo jak tu wyjść na narty, jak ruszyć na wyprawę (to jedna z ulubionych rozrywek miejscowych), jak ciągnąć sanie po ziemi? Nawet renifery są niezadowolone. Na tle rachitycznej roślinności łatwo zauważyć ich białe futro. A od bycia zauważonym już tylko krok do skończenia jako pamiątkowa kiełbasa w sklepie bezcłowym na lotnisku, wśród innych suwenirów: pazurów niedźwiedzi, zębów morsów, figurek z poroży. Co gorsza, zorza polarna też wolałaby mrozy, więc turyści mają mniejsze szanse na zobaczenie kolorowych świateł na niebie.
Fot. Jakub Rybicki
Biel absolutna
Na szczęście im dalej w głąb lądu, tym chłodniej. Drugiego dnia spada śnieg i robi się naprawdę zimowo. Jako typowi Polacy zaczynamy od razu narzekać. Zamiast sunąć wygodną, rozjeżdżoną przez skutery drogą, musimy przedzierać się przez kilkunastocentymetrową warstwę puchu i nawigować na azymut. Przez kolejne dwa dni nie spotykamy żywej duszy – nikogo, kto mógłby wskazać nam właściwy kierunek. Dodatkowo opada mgła, w której zupełnie tracimy orientację. Gdzie nie spojrzeć, biel absolutna. Ziemia zlewa się z niebem, a rower wydaje się płynąć po pustej kartce papieru. Błędnik wariuje, pozbawiony jakichkolwiek punktów odniesienia. Widać czubek własnego nosa, a nawet ciągnięte za rowerem sanie, ale oddalonego o kilkanaście metrów kolegi – już nie.
Jestem więc sam, zawieszony w przestrzeni bez początku ani końca. Panuje całkowita cisza. Wystarczy zatrzymać rower, by ustało skrzypienie opon na śniegu – jedyny dźwięk w naszym arktycznym świecie. Stajemy więc co jakiś czas, ze zdziwieniem odkrywając rzeczywistość bez bodźców. Fachowo nazywa się to deprywacją sensoryczną. Wpływa ona m.in. na zmianę częstotliwości fal mózgowych. To ponoć bardzo relaksujące doświadczenie, ale nie wtedy, gdy nie wiadomo, dokąd się jedzie.
Fot. Jakub Rybicki
Śpimy w namiotach lub, gdy to możliwe, w malutkich domkach dla turystów, rozmieszczonych na szlaku co kilkadziesiąt kilometrów. Takie noclegi to chwile prawdziwego luksusu i olbrzymie ułatwienie podczas ekstremalnej wyprawy. Po tygodniu opanowujemy niełatwą sztukę rozpalania pieca na naftę (na bezleśnej wyspie drewno jest rzadkim dobrem), możemy więc podziwiać zorzę polarną z okien ciepłego pomieszczenia, popijając herbatę i zajadając liofilizowaną kolację. Wbrew pozorom jesteśmy dość wygodnymi podróżnikami i jeśli tylko można, staramy się ułatwić sobie zadanie, nie siląc się na bicie rekordów. Wystarczy mile łechcąca ego świadomość, że jako pierwsi polscy rowerzyści stawiamy opony na tym arktycznym szlaku.
Fot. Jakub Rybicki
Czas wolny na Grenlandii
Po tygodniowej przeprawie przez góry i jeziora docieramy na wybrzeże – do Sisimiut, drugiego co do wielkości miasta wyspy. Metropolia liczy aż 5500 mieszkańców i posiada przynajmniej 20 km dróg asfaltowych – liczby, jak na Grenlandię, imponujące. Mimo to nieco zaskakuje nas widok nowiutkiego forda mustanga, którego właściciel sprowadził tu chyba tylko po to, by podrywać dziewczyny na jazdę z naprawdę zimnymi łokciami.
Mamy wreszcie możliwość bliższego poznania Inuitów, których spotykaliśmy do tej pory tylko przelotnie. Im bliżej Sisimiut, tym częściej mijają nas psie zaprzęgi z turystami zdziwionymi naszym widokiem co najmniej tak, jakby zobaczyli niedźwiedzia polarnego. Więcej zrozumienia wykazują miejscowi, dla których wycieczki do urokliwych miejsc to ulubiona forma spędzania wolnego czasu. Najlepiej, jeśli uda się przy okazji coś upolować, dlatego często przez plecy mają przewieszone strzelby. Broń może tu kupić bez problemu każdy dorosły.
Innym, dość naturalnym w tych warunkach hobby jest narciarstwo. Nasz szlak pokrywa się odcinkami z trasą Arctic Circle Race, reklamowanego jako „najcięższy wyścig narciarski świata”. W tym roku pół Grenlandii emocjonowało się uczestnictwem duńskiego następcy tronu. Ukończył on 160-kilometrową trasę, co jest sporym osiągnięciem. Dla nas wyzwaniem okazują się zjazdy i podjazdy – widujemy takie, z którymi nie dają sobie rady nawet skutery śnieżne.
Jacy są Grenlandczycy
Grenlandczycy są na ogół życzliwi, spokojni i serdeczni. Bo i dlaczego mieliby być inni? Miejsca mają pod dostatkiem, a pracę zapewnia rozbudowana administracja. Jeśli komuś brakowałoby pieniędzy na jedzenie (co trudno sobie wyobrazić przy hojnym duńskim socjalu), to obiad może upolować za miastem. Brak polityków, afer i komisji śledczych powinien działać kojąco na nerwy.
Niestety, gwałtowna zmiana trybu życia zaowocowała nieznanym wcześniej zjawiskiem – samobójstwami. Problem ten zaczął się nasilać od lat 70., a dziś odsetek samobójstw jest na Grenlandii najwyższy na świecie. Szacuje się, że nawet co czwarty mieszkaniec w którymś momencie rozważał odebranie sobie życia.
Od niedawna na wyspie funkcjonują też zakłady poprawcze dla przestępców. Winnych poważniejszych zbrodni odsyła się do więzień w Danii. Przez stulecia sprawiedliwość wymierzano w inny sposób – małe społeczności po prostu wydalały krnąbrnych osobników. Zabierali oni dobytek i osiedlali się w górach, np. w jaskiniach (na pozbawionej drzew wyspie nie da się zbudować szałasu). Przed takimi zdziczałymi „ludźmi gór” ostrzegają nas spotkani na trasie Karl i Augusta. Już parę lat temu zauważyłem, że miejscowi na całym świecie za punkt honoru stawiają sobie przerażenie przybysza, więc dla świętego spokoju okazujemy nieco strachu. Lęk odgrywamy chyba dość przekonująco, bo sympatyczne małżeństwo zaprasza nas do siebie na Wielkanoc.
Na kolację podają lokalny przysmak – stek z wołu piżmowego, ustrzelonego własnoręcznie przez panią domu.
Wegetarianie nie mają czego szukać na Grenlandii. Dieta Inuitów od stuleci składa się głównie z mięsa i ryb, a warzywa jeszcze do niedawna uchodziły za ekstrawagancję.
Zmiany klimatu sprawiły jednak, że kilka lat temu pojawiła się moda na ogródki warzywne. Podobno rosną w nich nawet truskawki! Wygląda na to, że do ledwie 500 gatunków rodzimej flory szybko będą dołączać kolejne. Może więc Grenlandia stanie się wreszcie „zieloną wyspą”?
Legenda głosi, że nazwę tę wymyślił w X w. średniowieczny mistrz marketingu Eryk Rudy. Chciał w ten sposób zachęcić swoich ziomków do osiedlenia się w dalekiej krainie. Po 400 latach przyszło jednak ochłodzenie i potomkowie wikingów opuścili wyspę. Mniej więcej w tym samym czasie na Grenlandię przybyła ostatnia fala Inuitów.
Potęga natury
Nad oceanem przekonujemy się ostatecznie, że zdjęcia satelitarne nie kłamały. Wybrzeże jest całkowicie wolne od lodu. W tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wrócić tam, skąd przyjechaliśmy. Jazda tą samą trasą okazuje się wcale nienudna. Krajobraz odbieramy zupełnie inaczej – w innych momentach pchamy rowery pod górę albo zjeżdżamy na złamanie karku (oraz ciągniętych sań). Do tego wreszcie w całej okazałości pokazuje się zorza polarna, która przez pierwszy tydzień wodziła nas za nos.
Ostatecznym kresem podróży jest słynny grenlandzki lądolód. Patrząc na grubą na ponad dwa kilometry warstwę sprasowanego śniegu, zaczynam rozumieć Normanów, którzy nie podołali trudom tutejszego klimatu. Wyobrażam sobie wikinga, choćby i najbardziej nieustraszonego, który osiedla się na wybrzeżu, a następnie wyrusza na eksplorację wyspy. Wkrótce trafia na to samo co my – ciągnący się po horyzont, długi na tysiące kilometrów ocean lodu. Zdaje sobie sprawę, że obiecywany „zielony ląd” to bezczelny chwyt reklamowy, a o wyprawie w głąb lądu ani utworzeniu państwa nie ma mowy.
Dopiero teraz jesteśmy naprawdę porażeni potęgą natury i przestraszeni bardziej niż opowieściami o ludziach gór. Z człowiekiem można wygrać, z przyrodą nie mamy szans. Nawet jeśli ludzkość wspólnymi siłami sprawi, że te niewyobrażalnie wielkie masy lodu kiedyś znikną, nie wyjdziemy na tym dobrze.
Gdyby stopiła się cała czapa przykrywająca Grenlandię, poziom wód w oceanach podniósłby się o siedem metrów. A lodowce rozpływają się dosłownie na naszych oczach. Rozbijamy namiot wśród ostatnich kępek trawy, na granicy świata wiecznej zimy. Dobiegające z niego groźne pomruki przypominają, że lodowy gigant nie śpi. Co jakiś czas z głośnym hukiem odrywają się mniejsze lub większe bryły. Początkowo za każdym razem wypadamy z namiotu, by sprawdzić, czy zaraz nie zginiemy. Okazuje się jednak, że szybko można do tego przywyknąć, więc tylko przewracamy się na drugi bok w śpiworach i znów zamykamy oczy. Nic się przecież nie dzieje. To tylko klimat się zmienia.
Artykuł pochodzi z lutowego numeru magazynu „Podróże”, który znajdziecie już w kioskach!
W numerze również: pomysły na ferie w Zakopanem, wskazówki, jak spędzić udane wakacje z dziećmi na Wyspach Kanaryjskich oraz reportaże z Azji Wschodniej.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- Jaki rower kupić? Poradnik i słowniczek dla początkujących
- Jak przewozić bagaż na rowerze i co zabrać na wycieczkę rowerową
- Gdzie na rower blisko Polski? TOP 5 pomysłów na podróż
- Władze Oslo dofinansują zakup roweru. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę!
- Trasy rowerowe w Gdańsku. Rowerem wzdłuż plaży i zabytkowych dworków
- Podkarpackie ścieżki na rower. Gdzie jeździć?