Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Kazimierz Dolny – miasteczko artystów czy przereklamowany kurort?
Bartek Kaftan, 26.06.2018
Po prawej Kamienice Przybyłów, po lewej podcienia Domu Architekta. Pośrodku studnia z drewnianym daszkiem – najbardziej charakterystyczna atrakcja Kazimierza Dolnego. Z tyłu całość zamyka jasna bryła słynnej fary. – Kazimierski rynek, jak malowany! – powie każdy, kto był kiedyś w miasteczku nad Wisłą. Naprawdę malowany. Do wyboru akwarela, olej, piórko, węgiel. W radosnych, wiosennych kolorach albo stonowanych, nostalgicznych barwach jesieni. Do tego pejzaże, portrety, scenki rodzajowe. U artystów wystawiających swe prace na głównym placu Kazimierza Dolnego każdy znajdzie coś dla siebie.
Artyści vs. turyści
W sezonie rynek wygląda jednak zupełnie inaczej niż na nastrojowych obrazach. Renesansowe fasady kamienic nikną za rzędem restauracyjnych ogródków, studnię obsiadają zmęczeni uczestnicy wycieczek. Pod eleganckimi arkadami niosą się zapachy kebabu i pizzy, a malarze muszą rywalizować o względy turystów z karykaturzystami i mimami przebranymi za żywe posągi. Niektórym ta wakacyjna atmosfera nie do końca jest w smak. Narzekają, że to rozrywki niegodne artystycznego rodowodu miasteczka, że w galeriach obrazów pustki i utarg słaby. Inni dodają, że Kazimierz nie jest już taki jak dawniej. Kiedyś pod kościół farny zajeżdżał czasem konno z letniej rezydencji w Męćmierzu Daniel Olbrychski, po uliczkach przechadzali się przyjeżdżający na plenery studenci, a malarzy po całonocnych hulankach trzeba było cucić wodą z zabytkowej studni.
Ten konflikt między artystami a letnikami oraz towarzyszące mu narzekania i kpiny nie są zjawiskiem nowym. Wręcz przeciwnie – jego dzieje rozpoczęły się niemalże równocześnie z modą na Kazimierz Dolny wśród warszawskich elit. Już w 1933 r. przewodnik turystyczny reklamował Kazimierz nad Wisłą jako miejsce: gdzie mile i beztrosko spędzają wakacje ci wszyscy, komu zbędne są różne „bady” i „kurorty”, a którzy pragną słońca, powietrza, kąpieli i swobody. W tym samym roku mieszkająca w Kazimierzu Dolnym pisarka Maria Kuncewiczowa, sprzeciwiając się przekształceniu go w zwyczajną miejscowość wypoczynkową, apelowała na łamach „Kuriera Porannego”: Niechże nadwiślańskie Gauguiny i Utrille, Conrady i Mauriaci mają na podorędziu rezerwat dzikości, kraj groteski – niech mają ten zabawny, niekosztowny Kazimierz. Spór o to, do kogo należeć ma nadwiślańskie miasteczko, trwa więc już prawie sto lat.
Kuncewicz, Ordonówna, Czechowicz
Wszelkie spory bledną jednak w porównaniu z hulankami i ekscentrycznymi rozrywkami zjeżdżających tu tłumnie od przełomu XIX i XX w. malarzy, pisarzy i aktorów. Życie towarzyskie koncentrowało się wówczas w pięknej Willi pod Wiewiórką na jednym ze wzgórz, gdzie mieszkali Maria i Jerzy Kuncewiczowie, oraz w nieistniejącej już restauracji u Berensa, która była świadkiem wielu balów przebierańców z udziałem mistrzów pióra, pędzla i sceny. Hanka Ordonówna lubiła ponoć tutejszego lina w śmietanie, a lubelski poeta Józef Czechowicz wpadał na kilka kolejek po seansach spirytystycznych w jednej z willi. Pierwsze skrzypce w środowisku bohemy grał Tadeusz Pruszkowski, rektor warszawskiej ASP i organizator plenerów stołecznych studentów malarstwa w Kazimierzu. Mimo piastowania tak szacownego stanowiska, nie stracił typowej dla artystów fantazji i do nadwiślańskiego miasteczka zwykł przylatywać z Warszawy awionetką.
Współcześni
Poza malarzami i poetami, niepowtarzalną atmosferę międzywojennego Kazimierza tworzyli także miejscowi oryginałowie, którzy wywodzili się co prawda z prowincji, lecz dzięki przebywaniu w towarzystwie artystów wrośli w świat sztuki. Te specyficznie kazimierskie postaci przetrwały zresztą po dziś dzień, choć niewątpliwie jest ich mniej niż dawniej. – Gdy jeszcze sprzedawałem obrazy na rynku, przysiadł się do mnie pewien jegomość z kamieniołomu. Wielkie chłopisko, nos czerwony od wina. Kupiłem mu butelkę, żeby ze mną posiedział, bo ponoć przynosił malarzom szczęście. I w godzinę sprzedałem siedem obrazów! – śmieje się Jacek Jarosz. Dziś nie musi już uciekać się do takich sztuczek – prowadzi dwie spośród około 60 kazimierskich galerii, Leonardo przy ul. Klasztornej i galerię autorską przy ul. Senatorskiej, należy też do zrzeszającej artystów Konfraterni Sztuki. Opowiada o tym z lekkim rozbawieniem, jakby sam był zaskoczony własnym awansem od sztalug na rynku do eleganckich wystaw. Twierdzi zresztą, że między środowiskiem artystów ulicznych a światem galerii nie ma głębokiej przepaści. Sam czasem przyjmuje prace malarzy, którzy na co dzień sprzedają je pod kamienicami Przybyłów, a podczas dorocznej akcji Kanał Sztuki wraz z innymi artystami wystawia swoje obrazy w korycie wysychającego latem potoku Grodarz w centrum miasta. Wbrew narzekaniom sceptyków, kazimierska bohema trzyma się mocno i dzielnie nawiązuje do atmosfery dwudziestolecia międzywojennego. Choć dziś już żaden z malarzy nie przylatuje do miasteczka samolotem…
Polub nas na Facebooku!