AFRYKA

Marcin Kydryński: Trudno mi się pogodzić z krzywdą, jaką moje pokolenie wyrządza światu (WYWIAD)

Marcin Kydryński
Marcin Kydryński
Niezwykły wywiad z Marcinem Kydryńskim. Tylko nam zdradza o czym marzy, czego się wstydzi i dlaczego, spacerując po Lizbonie, nie zabiera aparatu.


Joanna Szyndler: Lizbona, Wietnam i reszta globu - czy tak wygląda pana świat? Tak podzielił pan galerię zdjęć na swojej stronie.
Marcin Kydryński: Lizbona to moja miłość i drugi dom. Wietnam to raczej symbol, dowód na to, że nie ma powrotów. Wędrowałem po tym kraju osiemnaście lat wcześniej, zachwycony jego pierwotną urodą. Wróciłem, by odnaleźć deweloperskie piekło. Trudno mi jest pogodzić się z krzywdą, jaką moje pokolenie wyrządza światu. Na przestrzeni jednego życia zamieniliśmy dziewicze piękno w industrialny koszmar. Nie trzeba do tego Wietnamu czy mojego niegdyś ukochanego Zanzibaru. Wystarczą wybrzeża Algarve czy Costa del Sol, kilka miejsc nad Bałtykiem. Udało nam się zniszczyć bezpowrotnie piękno, które istniało miliony lat. Niebywałe.

To jaki kraj mógłby zastąpić Wietnam, w wyróżnionym miejscu pana galerii?
Włochy. Włosi rodzą się otoczeni pięknem i to w cudowny sposób wpływa na ich osobowość, poczucie humoru, lekkość, z jaką traktują życie. Dla mnie nie ma zakątka na świecie, który mógłby się z Włochami równać. Powstaje więc pytanie, dlaczego nie zamieszkałem tam, tylko w Lizbonie. Cóż, do Lizbony przyciągnęła mnie muzyka. Ten rozkoszny splot wpływów brazylijskiej bossy, kabowerdyjskiej morny, angolańskiej kizomby, wreszcie fado... Mamy tam z żoną wielu muzycznych przyjaciół, ostatnio nagraliśmy wspólnie płytę. W Lizbonie czuć też bliską mi atmosferę "zapomnienia na końcu świata". Tam się czuję tak, jakbym cały czas żył w XIX wieku, co bardzo pasuje do mojego usposobienia.

Na pana zdjęciach widać też wyraźnie wielokulturowość Lizbony. To miasto rzeczywiście takie jest?
To w dzisiejszej Europie temat trudny, model skompromitowany i odrzucony. Ja jednak pozostaję, jak nieuleczalny romantyk, pełen wiary w społeczności wielokulturowe, gdzie odrębność jest nagradzana szacunkiem. Wymaga to wysiłku, kompromisu z obu stron. Jak w udanym małżeństwie. Mam wrażenie, że to właśnie widzę w Lizbonie, na przykład pod kościołem Santo Domingo, wśród Afrykanów. Ale mogę się mylić, być może to jedynie fasada. Proszę pytać badaczy tematu.

Lizbona jest pana "małą Afryką"?
Spędziłem w Afryce dziesięć lat. Wciąż wracam. Na pewnym etapie marzyłem, by mieć tam dom nad oceanem lub na sawannie. Z wielu względów porzuciłem ten pomysł, czy raczej przeformułowałem. Lizbona jest moim sposobem na to, by znaleźć się w Afryce, faktycznie w niej nie będąc. To miasto jest preludium do Afryki. I kiedy tam przebywam, mam czasem wrażenie, że błąkam się po przedmieściach Maputo czy Luandy.

Ma pan na myśli ludzi, budynki, zapachy?
Lizbona chyba w połowie składa się z Afrykanów. Ta społeczność dawnych kolonii poczuła się cudownie w kraju niegdysiejszych ciemięzców, właściwie urządziła sobie w Portugalii nową Afrykę, zachowała odrębność. Bez gett, bez konstytucyjnego zmuszenia do asymilacji. To wzór przyjaznej koegzystencji, wciąż jeszcze. Rzeczywiście imigranci czują się w Portugalii tak dobrze, nie rośnie niechęć społeczna wobec nich? Pamiętam, jak fotografowałem kiedyś komunię w Belem. Była to uroczystość społeczności kabowerdyjskiej, o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem. Wśród ogromnej ilości Afrykanów zauważyłem też paru rdzennych lizbończyków i spytałem jednego z nich, z jakiego kraju pochodzą zebrani. A on na to: "Jak to? Przecież to są Portugalczycy". Mój rozmówca bardzo intensywnie to podkreślił.

Zaczynając swoje podróże od Afryki, skoczył pan na głęboką wodę.
Nasza pierwsza wyprawa przypominała wędrówki dawnych odkrywców. Człowiek ruszał w nieznane, nie wiedząc nawet, czy granice kraju, który będzie chciał odwiedzić, są jeszcze otwarte. Nie było przecież telefonów komórkowych, internetu, na zwykłe połączenie czekało się czasem kilka dni. Z utęsknieniem wypatrywało się listów z domu na poste restante, napisanych miesiące wcześniej! Wie pani, co to jest poste restante, kiedy dziś może sobie pani wysłać sms z Czadu? Podróżowaliśmy z przyjaciółmi naprawdę jak Stanley w poszukiwaniu Livingstone'a. Nie do wyobrażenia z dzisiejszej perspektywy, kiedy jeżdżą wszyscy i wesoło sobie blogują z kawiarenek internetowych w Sudanie. Może także dlatego nie wracam. Bo znikła wyjątkowość, pojedynczość tych doświadczeń. Przepychamy się na szlakach Kilimandżaro jak w galeriach handlowych w przedświąteczne dni. To już nie dla mnie. Czy, podróżując, nastawia się pan na konkretny zmysł, szuka obrazów, innym razem dźwięków, zbiera informacje do tekstów? Staram się chłonąć świat całym sobą, nie koncentrując się na jednym zmyśle.

Aparat przeszkadza czasem w odbieraniu świata?
Zawsze. Spacerując po Lizbonie, często nie zabieram aparatu ze sobą, żeby w końcu nacieszyć się miastem. Kiedy człowiek wychodzi po zdjęcia, to jest zupełnie inny stan skupienia. Świadomość się wyostrza, patrzy się na świat inaczej, szuka detali, ciekawych graficznie sytuacji. Moim zdaniem nie jest się jednak w stanie przeżywać odwiedzanego miejsca w pełni. Mam ogromną satysfakcję, kiedy jestem w jakimś miejscu zjawiskowo pięknym na dłużej i mam tę swobodę nieposiadania aparatu. Wówczas siedzę i po prostu cieszę się widokiem, uczę się go na pamięć. A wokół mnie tłum turystów wyłącznie fotografuje. Podglądam ich i widzę, że nie poświęcają nawet minuty, by spojrzeć na to miejsce oczami, a nie obiektywem. Zrobią zdjęcie, natychmiast się odwracają i
odchodzą. To nie jest przeżywanie świata, to jest przyszpilanie go, jak martwego motyla w kolekcji. Żyjemy u progu kultury całkowitego braku refleksji, bombardowani zajawkami informacji, poganiani od jednego do drugiego linku. Brak nam czasu, by spojrzeć na linię lotu mewy z tarasu Largo das Portas do Sol.Szkoda. Stoję tam czasem godzinami, bez aparatu.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.