Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Zambia: kosmiczna podróż. Z Lusaki nad Wodospady Wiktorii
Bartek Sabela, 5.10.2017
Lotnisko w Lusace jest niewielkie i leży daleko od miasta. Gdyby nie budynek terminalu, można by pomyśleć, że lądujemy pośrodku sawanny. Pustka, wszędzie rdzawa ziemia wymieszana z brudną zielenią. Samolot zniża się nad pas, wzbijając kłęby czerwonego pyłu. Jest go tak dużo, że poprzedni musiał chyba lądować dość dawno. Maszyna zatrzymuje się tylko na chwilę, wysadza pasażerów, bierze oddech i leci dalej na południe, do Harare w Zimbabwe.
Lubię te pierwsze spotkania, gdy wszystko jest obce, wszystko jest zaskoczeniem. Wysiadasz na rozgrzanej płycie lotniska, oszołomiony nagłą jasnością i temperaturą. Lubię tę nieporadność, niezręczność wpisaną w moment, gdy nie wiesz jeszcze, czego oczekiwać. Potem ciemne korytarze, bramki, kolejki, okienka, stemple, wizy, cała ta biurokratyczna maszyneria, która wpuszcza cię powoli do innego świata. Znów jasność, tym razem po drugiej stronie budynku. I taksówka sunąca przez rudy, nieokreślony krajobraz.
Nie pamiętam dobrze, jak zaczyna się Lusaka. Materializuje się z czerwonego pyłu po trochu, przez długie kilometry będąc niczym więcej niż jednopasmową drogą. Potem kurz zlepia się w pierwsze wiaty, przydrożne stragany i domy przedmieść. Lusaka nabiera kształtu od niechcenia, niedbale. Dopiero za którymś rondem akcentuje swą miejskość centrum handlowym. Pozostaje jednak wrażenie, że składa się głównie z ulic, nie z zabudowań.
NA TEMAT:
Lusaka – stolica Zambii
Mijają tygodnie. Krążę po Lusace niemal każdego dnia. Sprawdzam miejsca, zdarzenia, szukam ludzi. Składam puzzle historii sprzed lat, która zaciągnęła mnie tutaj. Pod koniec 1964 r. do Zambii zaczęli zjeżdżać amerykańscy dziennikarze. Jednak nie po to, by pisać o nowym afrykańskim państwie. Szukali człowieka, który rzucił wyzwanie światowym mocarstwom i uparcie twierdził, że to Zambijczyk, a nie Amerykanin czy Rosjanin, będzie pierwszym człowiekiem na Księżycu. Blisko sześćdziesiąt lat później przyjechałem do Lusaki, by szukać śladów Zambijskiej Narodowej Akademii Nauki, Badań Kosmicznych i Filozofii oraz tego szaleńczego marzenia o wolności i podboju kosmosu. Zatem Zambia to przypadek. Albo plan Stwórcy, jak twierdzi pan Kolala, mój lokalny pomocnik, który od pierwszego dnia uważa mnie za bożego posłańca.
Lusaka męczy mnie, dusi spalinami, przytłacza milionem krzyków i dźwięków, przyprawia o świdrujący ból głowy. Nie umiem jej polubić. Zwłaszcza centrum i kilku prowadzących do niego ulic. Serce dawnej Rodezji Północnej wyznacza skrzyżowanie dwóch głównych traktów kolonii – Great East Road, biegnącej z Mongu na zachodzie do Chipaty na wschodzie, oraz Great North Road, łączącej Livingstone z miastami Pasa Miedzionośnego. Miasto powstało na przecięciu tych dróg, obsadzonych tu i ówdzie pomnikowymi rządowymi gmachami i siedzibami międzynarodowych korporacji.
Architektura betonowego brutalimu lat 60. i 70. – nadszarpnięta czasem, okaleczona niedbalstwem, z powybijanymi szybami, pourywanymi kawałkami elewacji i dyndającymi na wietrze szyldami reklam. Te ponure symbole potęgi – władzy bądź pieniądza – wyrastają bezpośrednio ze świata zbudowanego z dykty, tektury, szmat, świata podpartego kijem, związanego sznurkiem, utopionego w śmieciach, umazanego gównem. Takie to organiczne, bezwzględne i w zasadzie naturalne. Z jednego z wieżowców całe miasto błogosławi wielka reklama Samsunga. Widać ją zewsząd, zawsze jest na horyzoncie. Można by pomyśleć, że Lusakę sponsoruje Samsung.
Tuż obok tych kilku wieżowców przy Cairo Road ciągną się biedamarkety. Setki, może tysiące prowizorycznych wiat handlowych rozstawionych wzdłuż kolejowych szyn, pod wiaduktem Independence Avenue. Część bud stoi prawie na torach. Każdego dnia o zachodzie słońca w tłum ludzi i produktów wjeżdża pociąg relacji Lusaka – Livingstone. Sapiąc, świszcząc syrenami, przedziera się przez kolorowe kłębowisko, które zasklepia się tuż za ostatnim wagonem. Jak Mojżesz przez Morze Czerwone.
Po kilku tygodniach wiem, że muszę uciec. Może właśnie ten pociąg będzie wybawieniem z duszących objęć afrykańskiego miasta? Pytam mojego pomocnika, jakie jest najpiękniejsze miejsce w Zambii. Po chwili namysłu odpowiada: – Jedź zobaczyć wodospady.
Wodospady Wiktorii – naturalna atrakcja Zambii
Zbliżam się do krawędzi. Kilka metrów przede mną niewyobrażalne masy wody przelewają się przez nią i znikają w ciemnej przepaści. Wystarczą dwa kroki w nieodpowiednim kierunku, a nawet mój zwinny przewodnik nie zdoła mnie uratować. Ale tu nic mi nie grozi, choć jestem w samym środku. Jestem rzeką Zambezi, jestem Wodospadami Wiktorii, każdą kroplą wody, która z hukiem leci w dół i roztrzaskuje się o skały.
Z drżeniem serca pozwalam, by nurt pchał mnie w kierunku skalnego progu. Kładę się na nim, przewodnik trzyma mnie za nogi, bym w zachwycie i strachu wychylił głowę. Mokra otchłań i firany mgły przysłaniające drugi brzeg – tak mógłby wyglądać kraniec świata, gdyby był płaskim dyskiem niesionym przez gwiezdnego żółwia, jak w książkach Terry’ego Pratchetta. Ponad sto metrów niżej znów Zambezi, tym razem bystra, rwąca przez wąskie katarakty i progi. W niczym nie przypomina tej, którą mam za plecami – szerokiej na blisko dwa kilometry, leniwej rzeki tworzącej spokojne rozlewiska pełne hipopotamów.
Mniej więcej w połowie długości Wodospadów Wiktorii jest niewielka wyspa. To tutaj dopłynął David Livingstone 16 listopada 1855 r. Jego łódź przybiła do ostatniego skrawka lądu, za którym ziemia, a wraz z nią Zambezi, zdawały się urywać. Livingstone wysiadł z łodzi i urzeczony widokiem miał rzec: „Widok tak piękny, że musieli się w niego wpatrywać aniołowie w locie”. Na wyspie jest dziś płyta upamiętniająca podróżnika, a on sam odlany w brązie spogląda na Wodospady Wiktorii od strony Zimbabwe. – W szkole do dziś nas uczą, że to Livingstone je odkrył – oburza się mój przewodnik. – A przecież my znaliśmy je od wieków. To nie Victoria Falls, tylko Mosi-oa-Tunya. Czemu to zawsze Europejczycy piszą naszą historię?
Diabelski Basen
Z pewnością Livingstone nie odkrył również Devil's Pool. Ponoć dokonał tego przypadkiem miejscowy rybak wiele lat po szkockim podróżniku. Niecka wielkości dużej wanny znajduje się na samej krawędzi, w pobliżu Wyspy Livingstone’a i przebiegającej środkiem rzeki granicy z Zimbabwe. Naturalny próg skalny sprawia, że w Diabelskim Basenie woda niemal stoi. Przy odpowiednim stanie rzeki, mniej więcej od września do grudnia, można do niej bezpiecznie wejść i znaleźć się w samym sercu wodospadu.
Kilka metrów dalej Mosi-oa-Tunya tworzy główne spiętrzenie, gdzie masy wody przelewają się nawet w środku pory suchej. Zachodnia część rozlewiska rzeki niemal całkiem wtedy wysycha, a do Devil’s Pool można dojść od zambijskiej strony, pokonując wpław kilka leniwie płynących, płytkich odnóg wielkiej Zambezi. Gdy wody jest wyjątkowo mało, do Wyspy Livingstone’a da się dojść suchą stopą wzdłuż krawędzi wodospadu. Przy odrobinie szczęścia można po drodze spotkać brodzące w rozlewiskach słonie. Przy odrobinie pecha zobaczymy jedynie wielkie góry słonich odchodów.
Dym, który grzmi
W języku Tonga Mosi-oa-Tunya znaczy „dym, który grzmi”. W tej chwili grzmi wszędzie dokoła, ogłusza rykiem tysięcy ton wody sunących w dół tektonicznej szczeliny. Ledwo słyszę głos przewodnika, który stanął dokładnie na krawędzi wodospadu i z beztroskim uśmiechem robi mi zdjęcia. Opowiada, że czasem jakiś nieostrożny hipopotam lub krokodyl zapuści się zbyt blisko uskoku i wraz z nurtem poszybuje w dół, przebijając rzędy kolorowych tęcz spinających brzegi Zambezi.
Na przeciwległym, zimbabweńskim brzegu przechadzają się ludzie z wielkimi aparatami. Ponoć to stamtąd najlepiej podziwiać wodospady. Owszem, widać je najlepiej, są jak na dłoni. Ale tylko pływając w Devil’s Pool, możesz je naprawdę poczuć. Całym sobą.
Pierwszy deszcz tegorocznej pory deszczowej łapie mnie pewnego popołudnia pod wiaduktem na rogu Church Road w Lusace. Jeszcze niewielki, trochę nieśmiały, ale już z piorunami i stalowogranatowymi chmurami, które wyglądają, jakby miały zmieść miasto z powierzchni ziemi. Myślę, że już niedługo rzeka znów się podniesie i odetnie Devil’s Pool od świata.
W lutym, marcu czy kwietniu nawet od strony Zimbabwe trudno podziwiać Wodospady Wiktorii. Wody jest tak dużo, że widok przesłaniają gęste mgły. Na kilka miesięcy Mosi-oa-Tunya skryje się w kłębach dymu, który grzmi.
Zambia praktycznie
Dojazd
Za lot do Lusaki przez Stambuł i Nairobi (Turkish Airlines i Kenya Airways) zapłaciłem ok. 3500 zł. Dogodne połączenia oferują Ethiopian Airlines. Warto sprawdzić oferty z Wiednia i Berlina (np. przez Dubaj liniami Emirates za ok. 3000 zł).
Jak podróżować
Najtaniej busami i autokarami. Pociągi kursują tylko do Livingstone, Ndoli, Kasamy czy Nakonde. Do wielu miejsc turystycznych latają linie Proflight Zambia, bilety są jednak drogie (powrotny Lusaka – Livingstone: ok. 1200 zł), tak jak wynajem auta (od 60 USD/dzień, 4 x 4 od 200 USD).
Gdzie spać
Za łóżko w pokoju wieloosobowym trzeba zapłacić od 15 USD, za pokój – od 25 USD. W Lusace polecam Natwange Hostel. W ekskluzywnych hotelach i lodge’ach ceny wynoszą od 100 do 1000 USD.
Warto wiedzieć
W Zambii dobrze działa system bankowy i bankomaty, ale warto mieć ze sobą dolary (wyłącznie najnowsze serie, innych nie wymienimy). Wodę kupujmy tylko w dużych sklepach. Butelki sprzedawane na ulicy, nawet te z folią na zakrętkach, napełniane są wodą z kranu.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- Jak Marrakesz stał się celem pielgrzymów i turystów
- Ola Ciupa na Zanzibarze. Ciekawostki o rajskiej wyspie w Tanzanii
- Okrutny zwyczaj. Tutaj dziewczynkom prasuje się piersi
- Malaria w Gambii. Czy jest się czego bać? Kaja Kraska z Globstory | VLOG Marty...
- O czym marzą nauczyciele z sawanny?
- Bierze urlop, żeby ratować kobiety w Liberii. Wywiad z Darią Mejnartowicz