GWATEMALA

Gwatemala: La Antigua Guatemala w cieniu wulkanów

Krzysztof Jóźwiak, 27.04.2011

Wulkany widać z prawie każdego miejsca w Antigui
Wulkany widać z prawie każdego miejsca w Antigui
Są miasta, w których można zakochać się od pierwszego wejrzenia. Taka jest dawna stolica Ameryki Środkowej, La Antigua Guatemala, czyli Stara Gwatemala. Kocha się ją za jej kruchość: trwa setki lat, wiecznie zagrożona unicestwieniem  

W podcieniach dawnego pałacu gubernatora szykuje się do występu orkiestra dęta. Muzycy rozstawiają krzesła, statywy z nutami, stroją instrumenty i po chwili Parque Central, główny plac miasta, rozbrzmiewa lekko sentymentalną muzyką. Słuchaczy nie brakuje, bo mieszkańcy La Antigua lubią to miejsce. Jest pełne zieleni, otoczone pięknymi budynkami, sielankowe. Można tu pospacerować, przysiąść na ławce obok zabytkowej fontanny i cieszyć się chwilą. Kiedy żyje się w cieniu trzech wulkanów, w miejscu gdzie ziemia drży i co krok natykamy się na groźne memento – spękane mury kościołów i klasztorów – lepiej nie wybiegać myślami zbyt daleko w przyszłość.

W dziejach Antigui okresy spokoju i dobrobytu przerywane są licznymi katastrofami. Tej perły kolonialnej architektury nie byłoby bez tragedii innego miasta. 11 września 1541 r. olbrzymia fala pyłu wulkanicznego zmieszanego z błotem i kamieniami spływa ze zboczy wulkanu, który na pamiątkę tego wydarzenia zwany jest odtąd Agua (Woda). Żywioł całkowicie niszczy miasteczko Santiago Almolonga, dotychczasową siedzibę władz kolonialnych. Hiszpanie decydują się przenieść stolicę w inne miejsce. Nieskoro im jednak opuszczać tak piękną okolicę. Nad lokalizacją miasta głowią się przez blisko półtora roku. Ostatecznie nowa osada o dźwięcznej nazwie Ciudad de Santiago de los Caballeros de Goathemala (Miasto świętego Jakuba od Rycerzy Gwatemali), czyli dzisiejsza Antigua powstaje kilka kilometrów od ruin Almolongi, w dolinie Panchoy.

Dolina jest płaska jak stół, ale zewsząd otaczają ją wysokie, porośnięte lasem góry. Dlatego droga z Guatemala City do Antigui jest bardzo malownicza – biegnie skalistymi wąwozami i stromymi zboczami. W końcu góry rozstępują się i naszym oczom ukazuje się regularna szachownica ulic renesansowego miasta. Ale wzrok najbardziej przyciągają trzy majestatyczne wulkany, które zamykają dolinę od południa: Agua (3, 7 tys. m n.p.m.) i od południowego zachodu Acatenango

(4 tys. m n.p.m.) i Fuego (3, 7 tys. m n.p.m.).

NA TEMAT:

Spóźnialska Esmeralda

Kiedy po raz pierwszy zjawiam się w dolinie Panchoy, nie mogę nacieszyć się tym pięknym widokiem. Jest już bardzo późno i całą dolinę spowijają ciemności. Winny jest autobus, którym podróżuję z Flores we wschodniej Gwatemali. Wlecze się niemiłosiernie i na dworzec w Guatemala City przyjeżdża mocno spóźniony.

Wysiadam z pechowego pojazdu i od razu alarm. Ostatni bus do Antigui odchodzi za 15 minut, ale z innego dworca. Gnam tam taksówką. Taksówkarz usilnie namawia mnie na podwózkę do Antigui „za jedyne 40 dolarów” i nie naciska zbyt mocno na pedał gazu. Dopiero na moje rozpaczliwe „rápido!” przyspiesza. Docieramy na miejsce, do odjazdu autobusu zostało pięć minut, ale ja mam nowy problem, taksówkarz nie ma wydać reszty (mea culpa – zapomniałem zawczasu rozmienić studolarowy banknot). Pędzimy do pobliskich delikatesów, gdzie w biegu kupuję herbatniki i czekam, aż kierownik sklepu zdecyduje, czy zielony banknot jest prawdziwy. W końcu dostaję miejscowe quetzale. Spoglądam na zegarek, niestety, już nie zdążę. Zrezygnowany wracam na dworzec. O dziwo autobus jeszcze na mnie czeka, grzejąc silnik i błyskając kolorowymi lampkami jak wóz cyrkowy.

Warto w tym miejscu napisać nieco więcej o gwatemalskim transporcie publicznym. Jeżdżą tu autobusy luksusowe oraz dość wygodne pojazdy drugiej klasy, ale wciąż najtańszym, a więc i najpopularniejszym środkiem transportu są tzw. chickenbusy. Pojazdy, które stworzono po to, by woziły amerykańskie dzieci do szkół, gdy tylko trafią w ręce gwatemalskich przewoźników, przechodzą metamorfozę. Karoserię ozdabiają różnokolorowe rysunki i naklejki, pojawiają się chromowe wykończenia i dodatkowe lampy. Tak podrasowaną maszynę czeka jeszcze chrzest: autobus dostaje imię, najczęściej żeńskie. Ten, do którego właśnie pakuję się z moim bagażem, nosi imię Esmeralda. Świadczy o tym duży napis na przedniej szybie, zasłaniający kierowcy sporą część pola widzenia.

Naganiacz z Esmeraldy stoi w otwartych drzwiach, co chwila wychyla się z ostatniego stopnia i głośno krzyczy w kierunku stojących na poboczu ludzi: „Antigua!, Antigua!”. Pasażerów szybko przybywa. Kiedy jest już komplet, czyli panuje niemiłosierny ścisk, kierowca zamyka drzwi i postanawia dorównać prędkością bolidom Formuły I. Antigua leży niżej niż Guatemala City, toczymy się więc krętymi drogami w dół niczym lawina.

Zaczarowane ogrody

20 minut straceńczej jazdy i jestem w Antigui. Powietrze przesycone jest wilgocią, musiało niedawno padać. Esmeralda długo krąży wąskimi ulicami kolonialnego miasta, przeciskając się między niskimi domami, które stoją przytulone do siebie niczym zmokłe ptaki. Żeliwne latarnie umieszczone przy portalach wejściowych wydobywają z mroku różnokolorowe fasady. Ostatni przystanek to miejskie targowisko, chaotyczne, kolorowe i tętniące życiem do późnych godzin nocnych. Zarzucam plecak na ramiona i ruszam szukać noclegu. W jednej z bocznych, ślepych uliczek natykam się na Casa de Don Ismael, mały hostel, który będzie moją przystanią przez kilka następnych dni. Zadbany, choć nieco ciemny, pokój z dwoma łóżkami kosztuje 120 quetzali. Największym skarbem tego miejsca są właściciele – zawsze mili, rozmowni i chętni do pomocy. Jest też przyjemne patio – pełne zieleni i miejscowego rękodzieła – gdzie co rano zjadam naleśniki z marmoladą i wypijam mocną kawę.

Takie wewnętrzne podwórze to w Antigui nic nadzwyczajnego. Niemal każdy dom za swoimi grubymi murami skrywa ogród. To cecha charakterystyczna kolonialnej architektury, która ma swoje korzenie w Hiszpanii, a sięgając głębiej w przeszłość, wywodzi się jeszcze z czasów rzymskich. To właśnie dziedzińce-ogrody i otaczające je labirynty korytarzy, galeryjek i pokoi stanowią o pięknie tych starych budynków. Dlatego, spacerując po Antigui, warto jak najczęściej zaglądać w otwarte bramy.

Wiele z tych domów, mimo katastrof jakie dotknęły miasto, zamieszkują od kilku pokoleń te same rodziny. Dla rdzennych mieszkańców La Antigui, potomków dawnych konkwistadorów, właśnie te rozległe eleganckie domostwa stanowią centrum wszechświata. Za potężnymi, kolorowymi murami upływa całe ich życie. Bardziej mobilni są cudzoziemcy, których w Antigui co niemiara. I nie mam na myśli turystów codziennie przetaczających się przez miasto, lecz tych, dla których Antigua stała się nową ojczyzną, którzy nazywają ją pieszczotliwie Anti i twierdzą, że nigdy się stąd nie wyprowadzą. Schemat jest często ten sam: przyjechali tu, by uczyć się hiszpańskiego (Antigua słynie bowiem ze świetnych szkół językowych). Podczas kilkutygodniowego kursu miasto rzuca na nich urok i prędzej czy później przyciąga z powrotem, tym razem już na stałe.

Feniks z popiołów

Do Antigui przeniosłem się prosto z dusznej i gorącej gwatemalskiej dżungli. Chłodne i rześkie poranki były miłą odmianą. Kiedy pierwszego dnia ruszam zwiedzać miasto, niebo zasnuwają ciemne burzowe chmury, a wierzchołki widocznych z daleka wulkanów toną we mgle.

Antigua ma bardzo przejrzysty układ topograficzny. Włoski architekt Juan Bautista Antonelli, który w XVI w. zaprojektował miasto, nadał mu kształt renesansowy. Szachownica prostopadle przecinających się ulic otacza serce miasta, którym jest wspomniany Parque Central. Ten zielony skwer obramowują reprezentacyjne budynki świadczące o dawnej zamożności Antigui. W czasach świetności był to jeden z najważniejszych ośrodków hiszpańskiego imperium kolonialnego. W Palacio de los Capitanes przy Parque Central urzędowali gubernatorowie zarządzający Gwatemalą, Hondurasem, Salwadorem, Nikaraguą, Kostaryką oraz meksykańskim stanem Chiapas. Miasto zamieszkiwało blisko 60 tys. ludzi (dla porównania dziś liczy około 35 tys. mieszkańców). Niezwykle bogaty i wpływowy kler katolicki wybudował tu dziesiątki kościołów i klasztorów. Założono także uniwersytet. Sława Antigui dotarła aż za ocean. W 1566 roku król Hiszpanii

Filip II nadał jej tytuł: „Muy Noble y Muy Leal” – najzaszczytniejszej i najwierniejszej.

Miasto niewiele zmieniło się od czasów kolonialnych. Zaskakujące jest to trwanie w obliczu ciągłego zagrożenia. Od jego wybudowania zdarzały się mniejsze lub większe katastrofy, lecz pierwsze naprawdę poważne nieszczęście przyszło w 1717 r. Trzęsienie ziemi zniszczyło sporą część miasta, którą jednak szybko odbudowano. Budynki były jeszcze piękniejsze i okazalsze niż dotychczas. Natura uwzięła się jednak na stolicę Ameryki Środkowej. W 1773 r. ziemia zatrzęsła się tak potężnie, że prawie cała Antigua legła w gruzach. Władze kolonialne miały dość. Po raz kolejny postanowiły przenieść stolicę i 40 km dalej wybudowały dzisiejszą Guatemala City. Mieszkańcy Antigui dostali nakaz przeniesienia się do nowego miasta. Wielu jednak nie posłuchało. Kolejne pokolenia mozolnie odbudowywały swoje domy. Trzęsienia ziemi odcisnęły wyraźne piętno na architekturze Antigui. Miasto jest bardzo „przyziemne”– kościoły pozbawione są strzelistych wież, a budynki są niskie i przysadziste niczym latynoskie matrony. Przede wszystkim jednak Antigua jest pełna malowniczych ruin. Po katastrofie roku 1773 liczba mieszkańców zmniejszyła się kilkukrotnie. Garstka, która pozostała, nie miała ani siły, ani funduszy, ani tak naprawdę potrzeby, by odbudować kilkadziesiąt klasztorów i świątyń. Katastrofy zatrzymały bieg historii. Antigua nie zmieniła się w nowoczesną metropolię, jaką dziś jest jej młodsza siostra, ale pozostała barokową perełką. Na tyle cenną i niepowtarzalną, że już w 1979 r. UNESCO wpisało całe miasto na listę światowego dziedzictwa kulturowego.

Niebo zamiast stropu

Błądząc po Antigui, trafiam na iskrzące się kolorami targowisko indiańskiego rękodzieła. Z każdej strony napierają na mnie stragany i mam wrażenie, że spaceruję po tęczy z toreb, pasów, koszul, spódnic, chust, rzeźb i ręcznie malowanej porcelany. Towary nie są postemplowane cenami, można się targować. Kupuję kilka upominków dla bliskich i wychodzę na zewnątrz wprost na kościół El Carmen. Piękną barokową fasadę przecina potężny uskok, stropu nie ma w ogóle. Kościół sprawia smętne wrażenie i grozi zawaleniem, dlatego wejście zamyka metalowa krata. Bez problemu dostaję się natomiast na teren zrujnowanych kościołów i konwentów Santa Clara, San Francisco, La Merced czy niezwykłego Las Capuchinas. Na ich tle wyróżnia się monumentalna fasada katedry przy Parque Central, która lśni w słońcu nowymi białokremowymi tynkami. Wewnątrz zaś zaskakuje niewielką powierzchnią. Cała katedra to wąska pojedyncza nawa. „Wszystko się wyjaśni, kiedy przejdzie pan przez tamte drzwi”, mówi mi młody ksiądz o indiańskich rysach twarzy, wskazując ręką wschodnie wyjście. Okazuje się, że dzisiejszy odremontowany kościół to jedynie dawna kruchta. Na jej tyłach piętrzą się gigantyczne ruiny – pozostałości XVII-wiecznej, trójnawowej bazyliki. Na tle nieba potrzaskane sklepienia wyglądają jak szkielet ogromnego wieloryba. Spaceruję między nimi, przyglądając się z bliska resztkom płaskorzeźb, obłupanym kolumnom i zniszczonym ołtarzom. Po zrujnowanych budowlach Antigui można krążyć godzinami, zapominając choćby o tym, że się jest głodnym.

Dopiero późnym popołudniem uświadamiam sobie, ile dobrego słyszałem o miejscowych restauracjach. Do La Cuevita de las Urquizas, położonej niedaleko klasztoru Las Capuchinas, trafiam „idąc na węch”. Już na ulicy czuć smakowite zapachy potraw wystawionych w terakotowych misach na bufecie, który zajmuje połowę holu wejściowego. W tej restauracji menu nie jest potrzebne. Wskazuję to, na co mam ochotę, i po chwili zajadam się pepian de pollo, czyli kurczakiem w sosie pomidorowym z dodatkiem pieprzu, ziaren dyni, cynamonu, tartej bułki i ziół. W niczym nie ustępują mu kak’ik, czyli ostry gulasz z indyka oraz chile rellenos – papryczki faszerowane mięsem, ryżem i warzywami.

Wieczorem zaglądam do Café Condesa, kawiarni położonej przy Parque Central. Siedzę przy stoliku obok barokowej fontanny, popijam aromatyczną kawę i zastanawiam się, którą z nocnych atrakcji Antigui wybrać. Czy odwiedzić jeden z licznych klubów muzycznych, gdzie tańczy się salsę? Skorzystać z usług któregoś z touroperatorów i wybrać się na nocną wspinaczkę na wulkan Acatenango? A może po prostu spędzić ten wieczór z mieszkańcami Antigui, którzy do późnych godzin nocnych okupują ławki i stoliki kawiarnianie przy Parque Central. Coś istotnie zatrzymuje mnie w tym miejscu.

Przed wyjazdem wspinam się na pierwsze piętro ratusza przy tym samym placu. Z frontowych krużganków roztacza się wspaniały widok na centrum miasta. Na ławce przy ścianie siedzi staruszek. Dłonie wsparł na lasce i spogląda przed siebie, zastygły w bezruchu, tak jak miasto, w którym żyje. Gdyby usunąć z ulic samochody, trochę szyldów i elektronicznych gadżetów, gdyby kobiety założyły krynoliny, a mężczyźni kryzy, Antigua znów wyglądałaby jak przed wiekami. Przychodzi mi na myśl zdanie z powieści „Antigua moje życie” chilijskiej pisarki Marceli Serrano: „Czas zatrzymał się tu przed wiekami. To miasto patrzy na ludzi i widzi jak przychodzą, jak żyją i jak odchodzą”.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.