AMERYKA PÓŁNOCNA

Uciekający ponton – felieton Moniki Witkowskiej

Monika Witkowska, 30.12.2015

Alaska

fot.: www.shutterstock.com

Alaska
Często jestem pytana o najbardziej niebezpieczne z moich przygód. Cóż, ryzykowne sytuacje w podróżach się zdarzają, ale kiedy mówię, że do najgorszych zaliczam tę, kiedy uciekł nam ponton, na twarzach moich rozmówców widzę lekką konsternację.

Było to w Arktyce, dokładniej na Alasce, w czasie jednego z moich rejsów. Po trzech miesiącach żeglowania tylko we dwójkę, na małym, 10,5-metrowym jachcie, w bardzo trudnych warunkach – kiedy przedzieraliśmy się przez lody i zmagaliśmy z licznymi sztormami – wpłynęliśmy wreszcie na w miarę spokojne wody, dające namiastkę relaksu. Widząc urokliwą zatoczkę, postanowiliśmy zejść na brzeg, na który ze stojącego na kotwicy jachtu przeprawiliśmy się pontonem. Mój szwedzki kompan, zadeklarowany pasjonat łowienia ryb (a Alaska słynie z wielkich łososi), z miejsca zajął się rozstawieniem sieci, ja zaś postanowiłam przejść się po okolicy i porobić trochę zdjęć. – Znajdź może jakiś kamień i przywiąż mocno ten ponton... – rzucił mi na odchodne Borje. Kamieni jednak żadnych nie było, więc jedyne, co mogłam zrobić, to wyciągnąć ponton kilka metrów głębiej na brzeg. – Uważaj na niego! – krzyknęłam do kumpla. – Uhm... – przytaknął stojący kilka metrów od pontonu Borje.

NA TEMAT:

Uznałam, że wszystko jest w porządku i poszłam fotografować. Daleko nie zaszłam, bo zaniepokoiły mnie wszechobecne ścieżki niedźwiedzie (charakterystyczne dwutorowe koleiny) i świeże odchody. Każdy, kto był w alaskiej głuszy wie, że z miśkami żartów nie ma. Dwie rakiety, używane na jachtach w celach sygnalizacyjnych, a noszone przeze mnie do ewentualnego odstraszania groźnych zwierząt, nie wydały mi się tym razem wystarczające. Strzelba została w pontonie. Tknięta dziwnym przeczuciem obejrzałam się za siebie. Ku mojemu zaskoczeniu na środku sporej zatoki zobaczyłam... bujający się ponton! W pierwszej chwili nie skojarzyłam. – Ooo! Komuś zmyło ponton. Będziemy mieli dwa! – ucieszyłam się nawet.

Dopiero po chwili przyszło otrzeźwienie. – To przecież nasz ponton, zmyty przez falę przypływu! Chwilę wcześniej dojrzał go też Borje. Zostawił swoje ukochane sieci i biegł już w kierunku wcinającego się w wody zatoki cypla. A tymczasem ponton powoli się od nas oddalał. Ktoś powie, że przecież można było do wody wskoczyć i dotrzeć do niego wpław albo jeszcze lepiej, popłynąć na jacht. Owszem, w cieplejszych wodach, nawet w naszym Bałtyku – tak, ale nie w Arktyce. Jako świetny pływak Borje nawet próbował. Po kilku metrach odpuścił, świadomy, że jest bez szans, bo zanim dotrze do pontonu, zabije go hipotermia (wychłodzenie).

Alaska

Niedźwiedź polarny (for. shutterstock.com)

Sytuacja była beznadziejna. Do najbliższej większej cywilizacji mieliśmy z kilkaset kilometrów, do najbliższej zamieszkanej osady jakieś dwieście. Bez mapy (została na jachcie) i tak nie byłoby wiadomo, jak przedzierać się przez okoliczne góry. Na pontonie został plecaczek z telefonem satelitarnym, jakimiś batonami, kurtkami (dzień był wyjątkowo ciepły, ale nadciągające chmury wróżyły, że pogoda szybko się zmieni), no i wspomnianą strzelbą. A tymczasem te niedźwiedzie... Perspektywa zostania niedźwiedzim śniadaniem wcale nam się nie uśmiechała, chociaż była bardzo prawdopodobna. Mieliśmy wspomniane dwie rakiety, ale tylko dwie. Czy lepiej je trzymać z myślą o miśkach, czy może do ewentualnego zwrócenia uwagi załogi jakiegoś samolotu albo statku, o ile jakiś się w ogóle pojawi? W arktycznych rejonach mogło to nastąpić za kilka tygodni albo wcale.

Zbudowanie tratwy, żeby przeprawić się na jacht, też nie wchodziło w grę, bo w Arktyce nie ma drzew. Polować dla zdobycia pożywienia – nie było czym. No i to arktyczne zimno – ogniska do ogrzania czy na przykład upieczenia złowionych ryb się nie rozpali, bo nie tylko drewna czy kory brak, ale nawet suchych traw nie ma (po ciągłych deszczach wszystko jest przesiąknięte wilgocią). Zawsze mówię, że nie ma sytuacji bez wyjścia, ale ta wyglądała wyjątkowo kiepsko.

Skoro jednak o tym piszę, to znaczy że udało się z niej wybrnąć. Po prostu mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, bo po jakichś dwóch godzinach nerwówki, czy nie wyniesie nam pontonu na otwarty ocean, zmienił się kierunek wiatru i fala wypchnęła nam go z powrotem na brzeg. Była to jedna ze szczęśliwszych chwil mojego życia. Od tamtego zdarzenia, przy każdym zejściu na brzeg, po kilka razy sprawdzaliśmy, czy ponton jest na pewno zabezpieczony.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.