Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Strzyżenie owiec u Maorysów, czyli jak wygląda życie na nowozelandzkiej farmie?
Andrzej Budnik, 31.10.2018
Soczysta zieleń, góry osnute chmurami, turkusowe jeziora, wijące się drogi i świetna infrastruktura turystyczna. Wszystko to na wyciągnięcie ręki. Niczego nie trzeba planować, tylko jechać przed siebie, bo i tak dotrze się do miejsc, które wywołają zachwyt.
Przez dwa tygodnie chodzimy po górach i lasach, kąpiemy się w krystalicznie czystych jeziorach. W połowie trzeciego czujemy, że chcemy poznać Nową Zelandię od środka. Wpadamy na pomysł, żeby popracować na jakiejś farmie i z bliska obserwować życie codzienne Nowozelandczyków.
Jedziemy szutrową drogą w kierunku wschodniego wybrzeża Wyspy Północnej. Plan jest prosty – przyjrzeć się Nowej Zelandii z perspektywy kilku tysięcy owiec, maoryskich zwyczajów, wieczornych pogawędek w gronie farmerów przy kuflu piwa lub lampce lokalnego wina.
Strzyżenie owiec
Gdy ma się w stadzie kilkadziesiąt owiec, strzyżenie nie jest problemem, ale jeśli w grę wchodzi 700 sztuk, trzeba dokładnie rozdzielić zadania pomiędzy kilkanaście osób i trzy psy.
Psy zaczynają pracę dzień przed strzyżeniem. Muszą zagonić owce do zagrody z okolicznych pastwisk. Zastanawiam się, skąd wiedzą, gdzie i kiedy mają pobiec. Szybko orientuję się, że to pasterz wydaje im komendy. „Na lewo!”, „Naokoło przez prawą flankę!”, „Do nas!”, wygwizduje polecenia, a psy zaganiają owce we właściwym kierunku. Wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku. Są tak wytresowane, że każdy reaguje tylko na zestaw komend- gwizdów, których został wyuczony.
Układanie psa pasterskiego trwa od dwóch do trzech lat. Zajmuje się tym zawodowy treser, który dla każdego zwierzęcia przygotowuje specjalny trening. Gdy pies prawidłowo rozpoznaje polecenia, jest gotowy do pracy. Dopiero wtedy właściwego zestawu komend uczy się jego przyszły właściciel.
Zaganianie owiec trwa prawie pięć godzin, z krótką przerwą na drugie śniadanie. Długo, ale nasza farma jest wielkości średniej gminy w Polsce.
Maorysi, rdzenni mieszkańcy Nowej Zelandii, przypłynęli kilkaset lat temu z Polinezji. Tradycyjnie zajmowali się rybołówstwem i uprawą roślin. Po osiedleniu się Brytyjczyków w XVIII w. przejęli część ich kultury, zwyczajów i zajęć. To właśnie Maorysi do perfekcji opanowali sztukę strzyżenia owiec.
Na każdej farmie jest wydzielone pomieszczenie, urządzone specjalnie z myślą o tej czynności. Gdy pojawiamy się tam o świcie, na miejscu uwija się już 9-osobowa ekipa, podobno jedna z najlepszych w okolicy. Czterech mężczyzn w skupieniu strzyże zwierzęta specjalnymi golarkami przegubowymi, zamontowanymi w zagrodzie na stałe. Przypomina to trochę jakiś specyficzny obrzęd. Przytulona do brzucha i nóg golarza owca obracana jest raz na boki, raz na grzbiet. Wszystko trwa nie dłużej niż dwie minuty. Ostrzyżone zwierzę wąskim korytarzykiem wypuszczane jest na ogrodzoną łąkę.
Teraz my wkraczamy do akcji. Naszym zadaniem jest zagarnianie oraz upychanie wełny, co na pozór wydaje się proste. Sprawa komplikuje się, gdyż tempo jest zawrotne. Maorys o imieniu Joe, który wszystko nam pokazuje, początkowo ma z nas więcej szkody niż pożytku. Gdy zagarniam rękami wełnę z ziemi, połowa wypada mi bokami lub dołem. Po dłuższym treningu uczę się, że trzeba ją upchnąć między nogami, a gdy zbierze się odpowiednia ilość, sprawnie zakręcić stertę i unieść do góry.
Zręczność Maorysów strzygących owce robi na nas wrażenie. Wydaje się, jakby byli w transie. Co ciekawe, zwierzęta znoszą to spokojnie. Może się przyzwyczaiły, a może są zahipnotyzowane?
Ogromne paczki, które wychodzą z prasy, ważą między 180 a 200 kg. W sumie tego dnia przez nasze ręce przeszło około trzech i pół tony wełny!
Nagrodą za ciężki dzień pracy jest pyszny obiad podany na tarasie przez naszą gospodynię, Marry. Zajadamy się grillowaną baraniną, przepysznymi sałatkami i chrupiącymi frytkami, a wszystko popijamy lokalnym piwem – tak tu się biesiaduje każdego dnia. Obiadokolacja, bo tak raczej trzeba by nazwać ten posiłek, to swojego rodzaju rytuał. Uczestniczą w nim wszyscy, którzy danego dnia pracują w obejściu.
Życie na farmie
Każdy dzień zaczynamy podobnie. Wszyscy schodzą się do kuchni na śniadanie. Przy świeżo zaparzonej kawie i ciepłych bułeczkach omawiamy zaplanowane zadania.
Oprócz właścicieli i nas są też dwaj Maorysi zatrudnieni na farmie: Tony – kierowca ogromnego traktora, i Rangy, który wpadł zaszczepić krowy. Innego dnia przyjeżdża Willy, z którym ścinamy drzewa w sadzie. Przez farmę w ciągu tygodnia przewija się co najmniej 30 osób, a każda z nich dziwi się, że jesteśmy z Polski. – Przelecieliście taki kawał świata i siedzicie gdzieś między wzgórzami Nowej Zelandii zamiast zwiedzać kolejne atrakcje? Cierpliwie tłumaczymy, że dla nas atrakcją jest przyglądanie się życiu na farmie.
Od poniedziałku do piątku mamy pełne ręce roboty. Weekend jest świętością i, poza drobnymi obowiązkami, możemy odpoczywać oraz robić, co chcemy. Nowozelandczycy spędzają ten czas z rodziną albo znajomymi. W niedzielę nasi gospodarze zamierzają pojechać na wybrzeże odwiedzić wnuki. W sobotę za to we wsi odbywa się lokalne święto – mecz krykieta.
Na słowo „krykiet” w Nowej Zelandii reagują wszyscy – zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Sport ten jest bardziej popularny niż piłka nożna.
Zjeżdżają już wszyscy okoliczni farmerzy, więc wybierane są dwa zespoły. Naprzeciwko siebie stają mieszkańcy prawej i lewej strony drogi biegnącej tuż obok. Mecz rozgrywany jest w skróconym wymiarze trzech godzin. Nikt nie odpuszcza, nawet wtedy, gdy nad doliną zaczyna unosić się zapach rozpalanego grilla. Jak się później dowiadujemy, puchar i cały mecz to kilkudziesięcioletnia tradycja, która raz do roku gromadzi wszystkich mieszkańców i jest dobrym pretekstem, żeby spotkać się i wypić niejedno piwo.
Po powrocie do Polski wciąż mam w pamięci wszystkie niesamowite widoki rozpościerające się ze szczytów, ale równie ciepło wspominam naszą tygodniową przygodę. Cieszę się, że mogłem doświadczyć zwykłego dnia na nowozelandzkiej farmie.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- Ekwador – jak podróżować i co zobaczyć na krańcu świata?
- W Yorkshire szukają duchów i grobu Drakuli. To angielskie hrabstwo jest inne...
- Lecą do Indonezji odkrywać dziewicze wyspy. Wakacje Dagmary, Leszka i 4-letniej...
- Przerażające odgłosy z dżungli i wycieraczka z liści palmy. Raja Ampat Kayaking...
- Tunezja: Przyjazne oblicze Sahary
- Dominikana – 6 miejsc, które warto tu zobaczyć