Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Jordania - barwy pustyni.
Kamil Gryko, 23.06.2010
KILKA HEKTARÓW FLAGI
Wysiadam ze statku w Akabie, jedynym jordańskim porcie morskim. Moje pierwsze wrażenie z Jordanii to obezwładniający upał. W zimie temperatura spada tu do 20 stopni, teraz jednak grubo przekracza 30. Żeby zachęcić się do wyjścia z klimatyzowanego al-Zatari Hotel, obiecuję sobie koktajl z mango w jednej z licznych pijalni soku, które widziałem po drodze z przystani promu.
Zwiedzanie Akaby może rozczarować - ruiny wczesnoislamskiej fortecy czy bizantyjskiego kościoła zainteresują tylko najzagorzalszych miłośników zabytków. Ponieważ swego czasu zaczytywałem się "Siedmioma filarami mądrości" T. E. Lawrence'a, brytyjskiego szpiega i awanturnika, który podczas I wojny światowej wzniecił antytureckie powstanie arabskich plemion, ostatecznie idę obejrzeć resztki domu szarifa Husajna - przyjaciela autora i założyciela jordańskiej dynastii panującej. Na miejscu moje zainteresowanie wzbudza jednak powiewająca na kilkudziesięciometrowym maszcie gigantyczna flaga. Jej powierzchnię mierzy się chyba w hektarach. Jak się później przekonałem umiłowanie narodowych barw skłoniło Jordańczyków do osobliwej rywalizacji - jeszcze większa flaga góruje nad Ammanem.Akaba to jednak przede wszystkim nadmorski kurort, pod wieloma względami przyjemniejszy niż pobliskie fabryki turystyczne na egipskim Synaju czy w izraelskim Ejlacie. Mimo, że pierwotnie nie miałem tego w planach, wypożyczam zestaw ABC (maska, fajka, płetwy) i ruszam snorklować. Rafa koralowa być może nie dorównuje tej w Szarmie, ale też jest piękna, i z pewnością nie ma się wrażenia, że pod wodą jest tłum jak na Marszałkowskiej. Jeszcze jeden koktajl mango - absolutnie genialna mieszanka świeżych owoców i łagodnego jogurtu - i zaczynam zbierać się do drogi. Okazuje się jednak, że tam, dokąd chcę jechać - na pustynię Wadi Ramm (spotyka się też w j. polskim nazwę Wadi Rum) - nie jest łatwo się dostać. Większość rejsowych autobusów jedzie prosto do Ammanu, mikrobusy zaś wysadziłyby mnie przy drodze dojazdowej do wioski Rum. Na szczęście okazuje się, że do Wadi Ramm mogę wygodnie i w miarę tanio dotrzeć zwykłą taksówką. Choć kierowca zna po angielsku tylko powitanie oraz słowo boksyty (tutejsze bogactwo naturalne), a mój arabski jest o połowę uboższy, godzinę jazdy spędzamy na miłej pogawędce.
NA TEMAT:
LŚNIĄCY SKARABEUSZ
Wadi Ramm wprawia w zachwyt. Majestatyczne ostańce piaskowcowe wznoszą się pionowo nad czerwonawą pustynią, a u ich stóp znajduje się maleńka beduińska osada, Rum. Płacę za bilet wstępu - cały ten teren jest przecież rezerwatem. Oznacza to, że nie ma co liczyć na hotel; pozostają całkiem przyjemne kempingi - śpi się w wygodnych, dwuosobowych namiotach z materacami, a w centralnym budyneczku znajdują się prysznice i "stołówka". Wadi Ramm to wzorcowy przykład zrównoważonej turystyki: wszystko zorganizowano tak, aby chronić wrażliwy pustynny ekosystem, a jednocześnie nie pozbawić dochodów lokalnej społeczności. Zostawiam rzeczy w namiocie i wychodzę na spacer na skraj wioski. Oświetlony ostatnimi promieniami słońca masyw Khazali wygląda groźnie i jednocześnie pięknie. Długo nie mogę nasycić oczu tym widokiem. A tu kolejna niespodzianka - spod ziemi wyłażą setki skarabeuszy. Rano spotykam się z Youssefem, beduińskim przewodnikiem, i trojgiem innych turystów, z którymi poprzedniego wieczoru dogadałem się w sprawie wynajęcia terenówki. Robimy ostatnie zakupy i wdrapujemy się na pakę toyoty hilux.
ORGANICZNY KONTAKT Z PIASKIEM
Wadi Ramm jest najpiękniejszą pustynią, jaką widziałem. Intensywnie czerwone wydmy - nic dziwnego, że kręcono tu filmy o Marsie - kontrastują z pojedynczymi zielonymi krzaczkami, a piaskowcowe klify przyjmują najbardziej fantastyczne kształty. Youssef pokazuje nam starożytne inskrypcje, skalne mosty, mnie najbardziej imponuje jednak jego organiczny związek z tym miejscem. Zna tu dosłownie każdy kamień, intuicyjnie wybiera taki piasek, w którym się nie zakopiemy. Na koniec dnia trafiamy do obozu - kilku sporych, otwartych namiotów-altan z rozłożonymi dywanami i niskimi, drewnianymi łóżkami. Kuzyn Youssefa czeka już na nas z herbatą i mięsem z grilla. Oprócz talentów kulinarnych szybko objawia też muzyczne - wyciąga oud, arabską lutnię, i zaczyna grać, płynnie przechodząc z jednej melodii na drugą. Surowe łóżka okazują się całkiem wygodne, ale i tak w naszym "hotelu" najlepszy jest "sufit" - ponieważ w promieniu wielu kilometrów nie ma żywej duszy, niebo pęka w szwach od gwiazd.Kiedy Youssef odwozi mnie na przystanek mikrobusów przy drodze do Ammanu, mam poczucie, że ledwie prześlizgnąłem się po powierzchni tego niesamowitego zakątka. Cóż, przynajmniej wiem, gdzie chciałbym kiedyś wrócić. Przede mną jednak kolejne legendarne miejsce - Petra
BYŁ TU INDIANA JONES
Wadi Musa, miasto położone nad kotliną, w której znajduje się Petra, wydaje się składać jedynie z hoteli i restauracji. Co ciekawe, w centrum znajdują się najtańsze miejsca noclegowe - ceny i liczba gwiazdek rosną w miarę jak schodzi się w kierunku wejścia do skalnego miasta. Wybieram więc coś w połowie drogi, aby rano mieć stosunkowo niedaleko, a przy tym zadbać o swój budżet. Na teren Petry postanawiam wejść "kuchennymi drzwiami", wąwozem Wadi al-Mudhlim, odchodzącym na prawo od głównego wejścia, słynnego Siku - szczeliny tektonicznej o pofalowanych ścianach z piaskowca w fantazyjnych kolorach. Sik jest częściowo wyasfaltowany, jeżdżą nim dorożki i wynajmowane turystom osiołki, zostawiam go więc sobie na powrót po męczącym dniu zwiedzania; skręcam w Wadi al-Mudhlim. Na początek droga prowadzi starożytnym tunelem, a potem napięcie tylko rośnie - jest tak wąsko, że ściany wydają się stykać nad głową. Ostatnich kilka metrów muszę wręcz iść bokiem, bo wąwóz ma tu może 80 cm szerokości. Parę razy wdrapuję się na zagradzające drogę głazy. Nie trzeba tu żadnych umiejętności wspinaczkowych, ale przydają się trekkingowe buty. Muszę przyznać, że Petrę wyobrażałem sobie jako niewielką kotlinkę z kilkoma wykutymi w skale grobowcami i znanym z Indiany Jonesa Skarbcem. Tymczasem to olbrzymia skalna metropolia, rozciągająca się w labiryncie przylegających do głównej doliny wąwozów. "Śródmieście", z imponującymi grobowcami, amfiteatrem i ruinami świątyń, można zwiedzić w dwie, trzy godziny, ale na obejrzenie choć niewielkiej części z setek grobowców, świątyń i ofiarniczych ołtarzy potrzeba kilku dni. Zapewne najpopularniejszym celem wycieczek jest tajemniczy niedokończony Monastyr. Warto też, jeśli kondycja pozwala, wybrać się na kilkugodzinny spacer na Dżabal Harun - nie tyle dla znajdującego się tam Grobowca Arona, ile olśniewającej panoramy. Wspinam się także po kilkuset kamiennych stopniach, prowadzących na Dżabal Umm Al Amr. Płaskowyżem dochodzę do krawędzi Siku i wtedy w dole widzę Skarbiec (Khazn al-Firaun). To najpiękniejsza z budowli Petry, jej bezdyskusyjny symbol - olbrzymi, wykuty w skale grobowiec króla Nabatejczyków. Po drodze z Petry spędzam jeszcze kilka dni w fascynującym rezerwacie biosfery Dana, tuż przy granicy z Izraelem, po czym ruszam do Ammanu, spragniony bardziej miejskich rozrywek.
NIE WIERZYĆ PRZEWODNIKOM
Stolica Jordanii to najlepszy przykład, że nie należy całkowicie ufać temu, co piszą przewodniki. Owszem, lista klasycznych atrakcji liczy tu w zasadzie dwie pozycje (rzymski amfiteatr oraz Wzgórze Cytadeli z Muzeum Archeologicznym, pozostałościami świątyni Herkulesa i zrekonstruowanym częściowo pałacem Umajjadów), jednak istota tego miasta zawiera się w czym innym. Przeczuwam to już pierwszego dnia, kiedy włóczę się po uliczkach dzielnicy Dżabal Amman, wśród kwitnących ogrodów i modernistycznych, obłożonych białym kamieniem willi z lat czterdziestych. Potwierdzam zaś wieczorem, kiedy trafiam do kosmopolitycznego Books@Cafe - podobno jednej z pierwszych kafejek internetowych na świecie, a teraz także klubu, restauracji i księgarni.Włóczenie się to zresztą bardzo racjonalny sposób poruszania się po tym mieście. Amman położony jest na kilkudziesięciu wzgórzach - ulice kluczą więc, wspinają się, łączą stromymi schodami, otwierają nieoczekiwane panoramy. Mapy nie są tu specjalnie przydatne - lepiej, a na pewno przyjemniej, jest się w kontrolowany sposób zgubić, trzymając określonego wcześniej azymutu. Takie ukształtowanie terenu sprawia, że poszczególne dzielnice, oddzielone głębokimi czasem wąwozami, nabierają tym bardziej diametralnie różnych charakterów. Dżabal Uebde to trochę Dzielnica Łacińska - studenci, artyści, galerie, ale i domy zamożnej klasy średniej. Dżabal Aszrafija to Amman biedny i konserwatywny. Balad, niegdyś handlowe centrum, teraz - kiedy zastąpiły je malle, budowane przez inwestorów znad Zatoki Perskiej - zagłębie hotelików, knajp i sklepów z tanią elektroniką. Pomimo braku przewodnikowych atrakcji, spędzam w Ammanie cudowny tydzień. Nie opuszczam go zresztą i później - stolica to świetna baza do wypadów na całą północ i wschód Jordanii. Tam zaś lista must-see jest długa: pozostałości rzymskiej Gerazy, zachwycające mozaiki w Madabie, łagodne, winnicowe wzgórza wokół Irbidu, Kasr Amra - ozdobione freskami łaźnie na pustyni. To prawdziwy cud, że nie ma tu tłumów.
"Z Jordanią ludzie mają kłopot: z jednej strony wiedzą, że znajduje się tu miasto Petra, jeden z cudów świata starożytnego, z drugiej zaś wrzucają nas do jednego worka z całym, niespokojnym Bliskim Wschodem. Tymczasem moja ojczyzna to oaza względnej stabilności, która ma do zaoferowania wiele ukrytych skarbów", mówi mi przewodnik u wrót Khazne al-Firaun, najcenniejszego zabytku Petry. Szybko okazuje się, że nie są to tylko słowa zakochanego w swoim kraju Jordańczyka.
Polub nas na Facebooku!