KAMBODŻA

Kambodża poza utartym szlakiem. Treking po znikającej dżungli

Katarzyna Boni, 9.03.2017

Słyszałaś? – pyta Lo. – To gibony! Lo rozpoznaje zwierzęta po szeleście liści

fot.: Katarzyna Boni

Słyszałaś? – pyta Lo. – To gibony! Lo rozpoznaje zwierzęta po szeleście liści
W Ratanakiri na peryferiach Kambodży ponad połowa mieszkańców należy do mniejszości etnicznych. Wielu z nich ciągle żyje w wioskach schowanych w dżungli. To przyciąga turystów – biura podróży wyrastają jak grzyby po deszczu. Ale równie cenna jest tu ziemia, a dżunglę zastępują wielkie plantacje

Budzi mnie głos z radia. Trzeszczący, zaszumiony. Mają tutaj słaby sygnał. Na zewnątrz szarówka. Dziesięć minut do piątej. Chcę się przewrócić na drugi bok, ale jak się obrócić w hamaku? W drzwiach widać zarysy ludzi, a za nimi złote pole pełne kłosów ryżu. Całe we mgle. Yorn rozpaliła ogień, zapach dymu łaskocze mnie w nos. Wat podśpiewuje melodię z radia. Nawet babcia Dot, która wygląda jakby miała sto jeden lat, już wstała. Wygrzebuję się z hamaka, uważając żeby nie podeptać psów śpiących na klepisku. Mgła powoli podnosi się, odsłaniając domek na palach, zwęglone pnie i ciemną ścianę dżungli – tam, gdzie kończy się pole ryżu. Idę nad rzekę, chowam się za zwalonym drzewem. Chłodna woda pomaga pozbyć się resztek snu.

Kiedy się kąpałam, dzieciaki zdążyły upolować wiewiórki, strzelając do nich z procy. Oprócz wiewiórek na śniadanie będzie jaszczurka. Kuzyn Pat opala jej skórę nad ogniem, kroi mięso na kawałki, miesza z czosnkiem i trawą cytrynową. Ja – jako turystka – dostaję bardzo słony makaron z torebki. Wymieniam go na ryż z jaszczurką. Smakuje jak kurczak.

Przed chatką zamieszanie. Mężczyźni szykują się do wyjścia. Dostali pracę przy wycince drzew. Przelewają do butelek napar z ziół – herbatę dżungli. Przewiązują się w pasie kramą: chustką w kratkę, która ma nieskończoną ilość zastosowań. Może być ręcznikiem, osłoną od słońca, paskiem, sznurkiem i spódnicą. W kawałek materiału zawijają sól zmieszaną z tytoniem. Kiedy do nogi przyczepi się pijawka – a w dżungli dziennie łapie się ich co najmniej kilkanaście – wystarczy potrzeć ją tą mieszanką. Od razu odpada. Jeszcze tylko zmięte paczki papierosów i maczety. Mężczyźni są gotowi do drogi.

NA TEMAT:

Kilkusetletnie drzewa z kambodżańskiej dżungli ścina się dla ich egzotycznego drewna lub by zrobić miejsce pod plantacje
Kilkusetletnie drzewa z kambodżańskiej dżungli ścina się dla ich egzotycznego drewna lub by zrobić miejsce pod plantacje, fot. shutterstock.com

Dżip nie ma szans

To drugi dzień mojego 3-dniowego treku przez dżunglę. Mniejszość etniczna Kavet żyje na północnym wschodzie Kambodży w prowincji Ratanakiri. Z Phnom Penh jedzie się tu minibusem, który bardziej przypomina bazar niż środek transportu. Kobiety wyciągają owoce, pokazują sobie zdjęcia ze ślubu dzieci, wymieniają się telefonami i uwagami na temat pogody i jakości dróg. A te cały czas pozostawiają dużo do życzenia. Pokonanie 500 kilometrów do sennej stolicy prowincji – Banlung – zajmuje 8 godzin, ale decyduje się na to coraz więcej turystów. Ratanakiri promowane jest jako miejsce, w którym można podejrzeć życie mniejszości etnicznych – niezmienne od setek lat. Niedostępność, dżungla i proste życie w zgodzie z naturą.

Sann, mój przewodnik i tłumacz, zdecydował się na motor. Dżip nie miałby szans. Po deszczu czerwone drogi zamieniają się w błotniste kałuże, w których samochody grzęzną po ośki. Jechaliśmy w sumie 4 godziny (2 po błocku do rzeki, tratwą na drugą stronę i potem kolejne 2 już przez dżunglę, szukając drogi pomiędzy wielkimi korzeniami). Przez ten czas 19-letni Sann zrobił mi wykład na temat buddyzmu, mniejszości etnicznych i ekonomii Kambodży. Wietnamskie i chińskie firmy dostają od rządu koncesję na ziemię w odległych prowincjach, gdzie jest ona żyzna, a pod spodem kryją się minerały. I gdzie nikt nie będzie protestować, kiedy wykarczuje się kolejny fragment dżungli. Sadzą kauczuk, soję, orzeszki nerkowca. Potem ślą je do Wietnamu (w Kambodży nie ma odpowiednich fabryk) i tam przerabia się je na gumę, sos sojowy i solone orzeszki w plastikowej torebce. Khmerzy kupują wietnamski sos sojowy i wietnamskie orzeszki nerkowca. Kiedy dojechaliśmy do domku, w którym zostawiliśmy motor, i po zwalonym pniu drzewa przedostaliśmy się na drugi brzeg strumienia, Sann dodał: – Nawet Angkor Wat jest zarządzany przez prywatną firmę.

Żywica tego drzewa płonie nawet wtedy, gdy jest mokra
Żywica tego drzewa płonie nawet wtedy, gdy jest mokra, fot. Kasia Boni

Zdążyć przed nocą

Opowieści o zabieraniu ziemi pod plantacje brzmią jak bajki z innego świata. Po drodze rozmawiałam jednak z Khmerami, którym ją odebrano. A kiedy stoi się w dżungli z kilkusetletnimi drzewami, trudno uwierzyć, że taka potęga mogłaby kiedyś zniknąć. Z konarów zwisają grube liany. W błocie widać ślady gaura (bawołu). Nad nami słychać szelest. Sann rzuca worek na ziemię i biegnie w miejsce, gdzie liście są trochę rzadsze. – To langur! Małpa o srebrzystym umaszczeniu, której ogon jest dłuższy od ciała. Potrafi skakać na kilkanaście metrów. – O, patrz! Cień przemyka nam nad głowami.

Po trzech godzinach miarowego marszu wychodzimy z dżungli i ponownie widzę niewielkie poletko złotych kłosów ryżu z domkiem na palach stojącym pośrodku. To tu spędziłam pierwszą noc. Wat i Yorn, właściciele domu, należą do etnicznej grupy Kavet. Przenieśli się tu dwa lata temu, za rok znowu pójdą gdzieś indziej. Co kilka lat pozwalają ziemi odpocząć, zmieniając miejsce. Ważne, żeby było blisko rzeki. I nie za daleko od innych Kavet. Akurat przyszli kuzyni Wata, by świętować zabicie niedźwiedzia. Co prawda zabito go dwa tygodnie temu, zostało już tylko kilka kości, ale każda okazja jest dobra do wypicia ryżowego wina. Po obiedzie i kilku szklankach słabego alkoholu poszliśmy do sąsiedniej rodziny, jakąś godzinę drogi od domu Wata i Yorn. Otoczyła nas gromadka dzieci, wpatrywały się we mnie i w mój aparat. Jeden z chłopców, z pomalowanymi na czerwono paznokciami, wyciągnął komórkę i zaczął robić mi zdjęcia ukradkiem. Kiedy podniosłam aparat, dzieci od razu ustawiły się w rządku. Klik. I już są przy mnie, żeby na wyświetlaczu oglądać swoje twarze. Za dziećmi ustawiła się kolejka. Matka z zębami czerwonymi od betelu. Kobieta z twarzą wysmarowaną białym proszkiem, który ma chronić przed słońcem. Staruszka z fajką w zębach. Młody ojciec z córką na rękach. Ten podchodził do wyświetlacza, krzywił się i ustawiał jeszcze raz. To nie pierwszy raz kiedy Kavet odwiedza turysta z aparatem cyfrowym. Sann zgrywa zdjęcia i je drukuje. Gotowe portrety przynosi przy następnych odwiedzinach.

Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęło się zmierzchać. Żadne z nas nie wzięło latarki. Prawie biegliśmy przez szarzejącą dżunglę. Kiedy stanęliśmy nad rzeką przy farmie Yorn i Wat, nad nami niebo świeciło się milionem gwiazd. Była siódma. Yorn, Wat, ich dzieci, kuzyni i stuletnia babcia układali się do snu, z którego za dziesięć piąta rano wybudzi ich trzeszczące radio.

 

Tego gatunku jaszczurek Kavek nie mogą jeść
Tego gatunku jaszczurek Kavek nie mogą jeść, fot. Kasia Boni

Księga dżungli

Moimi przewodnikami na kolejne dwa dni zostają syn Wata, Heay, i jego przyjaciel Lo. Chłopcy mają może dwanaście lat. Sami nie są pewni. Ze zwiniętych kram robią wygodne szelki do worków, w których niesiemy hamaki i jedzenie. Doczepiają żeliwne garnki, biorą maczety. Ruszamy w drogę. Drzewa wokół nas stają się coraz wyższe i grubsze. Z konarów zwisają orchidee i liany. Heay uczepia się jednej. Zaczyna się huśtać. Z hukiem spada na ziemię, kiedy liana pęka pod jego ciężarem. Lo decyduje, że zrobimy przerwę. Rozpala ogień, gotuje ryż. Zapala papierosa, pociąga łyk ryżowego wina. Heay też nie rozstaje się z papierosem. Sann szykuje potrawkę z dzikich roślin, jako dodatek dostaliśmy od Yarn wędzone mięso dzika.

Chłopcy wypatrują dla mnie wielkiego ibisa, który żyje praktycznie tylko w tej części Kambodży. Ma metr wysokości i prawie półtora metra rozpiętości skrzydeł. Kiedy ruszamy dalej, Sann robi mi wykład o tutejszych drzewach: kora tego pomaga na żołądek, to ma jadalne liście (i kwaskowaty smak), w tym gromadzi się deszczówka, a żywica tego płonie, nawet jeśli pada. Wczesnym popołudniem docieramy nad brzeg rzeki. Na polanie stoi konstrukcja z drewnianych pali – nasze obozowisko. Wystarczy zarzucić nieprzemakalne płachty, żeby powstał dach i zawiesić hamaki jako łóżka. Całe popołudnie spędzamy nad wodą. To jedyny moment, kiedy Heay i Lo nie mają papierosów w ustach. Puszczają kaczki; biegają, rozchlapując wodę; nurkują i skaczą z gałęzi do naturalnego basenu w zakolu rzeki, robiąc przy tym jak najwięcej hałasu.

Koło szóstej robi się ciemno. Pakujemy się do hamaków. Na dzisiejszy wieczór Sann wybiera opowieść o tym, jak jego rodzice przeżyli reżim Czerwonych Khmerów. Płynnie przechodzi do współczesnej polityki, okraszając ją wtrętami z khmerskiej mitologii. Usypiam do szumu rzeki, brzęczenia cykad i cichych słów nastolatka.

Tratwa na rzece Sesan
Tratwa na rzece Sesan, fot. Kasia Boni

Z powrotem do cywilizacji

Rano budzi mnie śpiew gibonów. Odległe, wznoszące się coraz wyżej gwizdy i pohukiwania. Tym razem wstaję bez problemu i idę popływać w rzece. Pierwsze promienie słońca przebijają się przez drzewa. Absolutnie nie chce mi się wychodzić z wody. Zostałabym tu na kolejny dzień, w którym – oprócz miarowych kroków, kąpieli w strumieniach i cichych opowieści – nic się nie dzieje. Ale kiedy wracam, całe obozowisko jest już zwinięte. Heay i Lo przebierają nogami, paląc papierosy.

Z domu Yorn i Wat ruszamy z Sannem tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Trzy godziny przez dżunglę na piechotę. Dwie godziny motorem, rzeka i znowu motor. Po trzech dniach w dżungli, Banlung – cztery skrzyżowania, jeden bazar i kilka hoteli – wydaje mi się wielką i hałaśliwą metropolią. Na pożegnanie Sann opowiada mi o swoich planach: – Chciałbym studiować turystykę. Lubię pokazywać ludziom ibisy, gibony, kulturę Kavet. Lubię opowiadać o ich zwyczajach, wyszukiwać liany pełne wody, przy ognisku słuchać opowieści z innych krajów. Ale to mało przyszłościowe. Za dwadzieścia lat nic tutaj nie będzie. Tylko plantacje. Dlatego pójdę na informatykę.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.