Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Gdyby nie Kazimierz Kwiatkowski, te miejsca mogłyby wyglądać zupełnie inaczej
Anita Demianowicz, 28.09.2016
Sklepiki z pamiątkami, kaszmirowymi chustami, kolorowymi miseczkami z kokosów są otwarte, ale nie zagląda do nich zbyt wiele osób. Zwykle wewnątrz zastaję tylko właścicieli. Drzemią na leżakach w chłodzie betonowych ścian albo przysypiają na ułożonych w kącie dywanach. Jednych trudno dobudzić, inni zrywają się w pośpiechu i znów układają do spania od razu po udanej transakcji. Ruch powróci na ulice Hoi An dopiero pod wieczór. Teraz nawet rikszarze zrezygnowali z zarobku na rzecz krótkiej drzemki. Większość turystów i tak poukrywała się w kawiarniach i restauracjach w zabytkowych kamienicach.
Inni wybrali chłodniejsze sale trzech muzeów. Mieszczą się w jednych z najstarszych budynków w mieście, ufundowanych przez chińskiego kupca: Quan Thang, Tan Ky i Diep Dong Nguyen. Jeszcze inni zwiedzają pagodę Quang Trieu. Chińska społeczność z prowincji Guangdong odprawia tu swoje religijne ceremonie.
– Do czego służą te lampiony? – wskazuję wiszące wysoko pod sufitem pagody czerwone kręte klosze. – To kadzidła – odpowiada Hai, lokalny przewodnik, a ja dopiero wówczas zauważam, że to, co wzięłam za lampę, dymi. Hai wskazuje też mniejsze kadzidła: – Te są zapalane za dusze zmarłych, a duże, pod sufitem, za żywych. Żeby byli szczęśliwi i zdrowi.
NA TEMAT:
Polski akcent w Hoi An
Hoi An uchodzi za najpiękniejsze miasto w Wietnamie. I z pewnością na takie miano zasługuje. Jest też o tyle ciekawe, że mieszają się w nim różne style. Na jego wygląd mieli wpływ Francuzi, Hiszpanie, Portugalczycy, Wietnamczycy, Japończycy i Chińczycy.
Hoi An już w II wieku było ważną przystanią, a od XV do XIX stulecia wyrosło na jeden z najważniejszych portów Morza Południowochińskiego. Zawijały tu statki z całego świata. Te z Japonii i Chin zostawały w Hoi An najdłużej – nieraz na cztery miesiące, w oczekiwaniu na dobrą pogodę i sprzyjające wiatry, by wrócić do domu. Nie było sposobu, by ich załogi nie zostawiły po sobie licznych śladów.
O dziwo, w mieście nie brakuje nawet i polskiego akcentu. Hoi An wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby nie architekt i konserwator zabytków Kazimierz Kwiatkowski. Pod koniec XIX stulecia gwarny dotychczas port zaczął tracić na znaczeniu i podupadać. Zyskał konkurencję w postaci niedalekiego Da Nang, które przejęło funkcję najważniejszej przystani w regionie. Na przełomie lat 80. i 90. XX wieku władze podjęły decyzję o postawieniu nowych bloków mieszkalnych w miejsce kilkusetletnich budynków, które wydawały się im bezużyteczne. Wszystko miało zostać zrównane z ziemią.
Kazimierz Kwiatkowski
I wtedy na scenę wkroczył Kazik, jak nazywają go miejscowi. – Jego pełne imię i nazwisko jest dla nas trudne do wymówienia – mówi Hai i jakby na dowód podejmuje wyzwanie, ale bez powodzenia. – Po prostu Kazik. Po wojnie wietnamskiej (1957-75) przyjechał nadzorować prace konserwatorskie i renowacyjne w zespole hinduistycznych świątyń My Son. Gdy usłyszał o pomyśle ówczesnych władz, wiedział, że musi zrobić wszystko, by uratować Hoi An.
Dzięki jego determinacji zabytkowe budynki postanowiono odrestaurować. Konserwator pracował w Wietnamie 16 lat, aż do swojej śmierci w 1997 r. Choć podobno marzył o tym, by pochować go w My Son, to jego prochy sprowadzono do Polski. Ale na jednej z głównych ulic Hoi An Kwiatkowski po dziś dzień ma własny pomnik.
Pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego w Hoi An, fot. Shutterstock.com
– A czy ludzie wciąż pamiętają tu o Kaziku? – pytam. – Oczywiście, że tak! – Hai obrusza się na sugestię, że mogłoby być inaczej. Gdyby nie on, nie byłoby tu teraz tylu turystów. Przyjeżdżają przecież właśnie ze względu na atmosferę, która przetrwała w dużej mierze dzięki zachowaniu zabytkowej architektury i wpisaniu Starego Miasta w 1999 r. na listę UNESCO.
Świątynie My Son
Na listę UNESCO trafił też zespół hinduistycznych świątyń My Son, które na początku swojej pracy w Wietnamie odnawiał Kwiatkowski. To jedno z trzech miejsc w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Da Nang (obok Hoi An i Hue), które działają na turystów jak magnes.
– Jeśli podobało się wam Angkor Wat, będziecie zachwyceni także My Son – zapewnia Hai. Dwanaście świątyń, położonych w dolinie pośród zielonych gór Hon Quap (czyli Koci Ząb), faktycznie robi ogromne wrażenie. Widać po nich upływ czasu, który jednak nie odebrał im urody.
Dawniej budowli było kilkadziesiąt. Do 1898 r., kiedy odkryli je Francuzi, przez cztery stulecia nikt o tym miejscu nie wiedział, ponieważ świątynie zostały niemal całkiem zarośnięte przez dżunglę. Obecnie miejsce to wygląda zupełnie inaczej i trudno znaleźć kadr, na którym nie byłoby turystów.
Kazimierz Kwiatkowski nadzorował prace konserwatorskie w świątyniach My Son, fot. Shutterstock.com
Do XIV wieku My Son służyło za miejsce kultu królom historycznego państwa Czampa, zamieszkiwanego przez grupę etniczną Czamów. Zaledwie 10 kilometrów stąd znajdowała się ówczesna stolica Czampy, Simhapura. Do dziś znaczna większość Czamów – około 150 tysięcy – żyje w Wietnamie, reszta w innych krajach Azji Południowo Wschodniej: Kambodży, Malezji i Tajlandii. – Wielu również w Stanach Zjednoczonych – dodaje Hai.
W trakcie wojny wietnamskiej My Son zostało zrujnowane, w porośniętej dżunglą dolinie partyzanci Wietkongu założyli bazę. Na najwyższej z wież świątyni A1 zainstalowali nadajnik radiostacji. Amerykanie zbombardowali obóz i w zaledwie tydzień zniszczyli wiele budowli, w tym najstarszą ze świątyń.
Skoro współczesne My Son jest zaledwie fragmentem dawnego miasta, a tak bardzo przyciąga tłumy turystów, można sobie tylko wyobrażać, jak piękne musiały być te ruiny, kiedy w XIX w. odkryli je Francuzi.
Informacje praktyczne
Do Sajgonu i Hanoi można dolecieć Vietnam Airlines z Paryża, Frankfurtu lub Londynu. Linie oferują również bogatą sieć połączeń lokalnych.
Hoi An znajduje się ok. 35 km na południe od Da Nang. Można tu dojechać autobusem, taksówką albo wynajętym skuterem. Bilet upoważniający do zwiedzania Starego Miasta, ważny 10 dni, kosztuje ok. 120 000 VND (22-23 zł).
My Son znajduje się ok. 70 km od Da Nang. Za wstęp trzeba zapłacić ok. 65 000 VND (12-13 zł). Do My Son najlepiej wybrać się bardzo wcześnie rano, gdy nie ma jeszcze wielu turystów.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- TOP 6. Najpiękniejsze linie metra na świecie. Te stacje wyglądają jak z bajki!
- Planujesz podróż do Indii? Oto 13 pomysłów na lepsze poznanie tego kraju
- Hanoi – tutaj uśmiech ma wiele znaczeń
- Azja taniej! Kiedy najłatwiej upolować niedrogi bilet
- Singapur: ciekawe miejsca w Mieście Lwa
- Tajlandia wprowadza zakaz palenia na plażach