Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Riwiera Bułgarska od Sozopolu po dzikie plaże Sinemorec. Gdzie wypoczywać?
Grzegorz Dzięgielewski, 30.07.2018
Na drogę brało się ręczniki lub perfumy. Dobrze schodziły też torby, aparaty, kawa inka oraz biseptol i krem nivea, produkty trudno dostępne i pożądane na bułgarskim rynku. Kto nad Morze Czarne jechał autem większym od malucha, mógł też zabrać tekstylia – wzięcie miały narzuty na łóżka i kożuchy. By to wszystko sprzedać, nie trzeba było ruszać się daleko poza hotel. Kupcem mógł okazać się nawet ratownik albo kelner. Bardziej obrotni gardzili nawet gorącymi plażami Bułgarii i całe wczasy spędzali na bazarach. Z czarnomorskich wakacji wracały do PRL-u nie tylko ukryte w tajemnych schowkach dolary, ale też olejek różany, tureckie dżinsy, alkohol, buty, zegarki... Wszystko, czego brakowało u nas. W taki finezyjny, choć niezupełnie oficjalny sposób, ujawniało się braterstwo narodów bloku wschodniego.
W Bułgarii jak w Polsce?
Dzięki tym zasłyszanym niegdyś historiom wizyta w Bułgarii przypomina mi spędzanie wakacji z kimś, kogo nie widziałem od dzieciństwa. Z początku trudno powiedzieć, co właściwie nas łączy, więc odruchowo wraca się do tych dawnych, beztroskich lat. I wyszukuje się podobieństwa, których jest sporo. Przede wszystkim jesteśmy spokrewnieni – Bułgarzy, jak i my, są Słowianami, z wszystkimi tego konsekwencjami. Mówimy podobnym językiem i mamy zbliżone poczucie ładu i porządku, a raczej jego brak.
Łączy nas też historia. Bułgarzy pojawili się na kartach dziejów w średniowieczu i zbudowali państwo sięgające swego czasu od morza do morza. Później, tak jak my, popadli w niewolę trwającą do początku XX w. Poza niepodległością przyniósł im on także dwie wojny światowe i cztery dekady budowania komunizmu. Skończyły się one, jak i u nas, poważnym kryzysem i obraniem kursu na Unię Europejską.
Dlatego, choć jestem tu pierwszy raz, bułgarskie klimaty wydają mi się znajome. Tu też przechodzenie ze starego w nowe odbywa się chaotycznie i nierówno. Wzdłuż Morza Czarnego stoją urządzone na bogato gmachy hoteli, ale między nimi migną czasem szare bloki z wielkiej płyty. Tańczące niedźwiedzie zabawiające wczasowiczów odeszły w niepamięć, a w ich miejsce pojawiły się takie oznaki nowoczesności jak zakaz palenia w lokalach. Ale na ulicach Sozopola wciąż, jeden przy drugim, stoją prowizoryczne stoliki. Przy nich miejscowi po staremu sprzedają miód czy figi w syropie, choć już nie w zamian za dolary lub krem nivea.
Kurorty Riwiery Bułgarskiej
- Sozopol
- Nesebyr
- Słoneczny Brzeg
- Święty Włas
Morze w Sozopolu też jest podobne do polskiego. Nie wskakuje się do niego ze stromych skał jak w Chorwacji, tylko wchodzi powoli po miękkim piasku jak nad Morzem Bałtyckim. Jednak już z pierwszym zanurzeniem stopy wyczuwam różnicę. Woda jest cieplutka, choć to jeszcze nie pełnia lata.
Sama nazwa miasta, zakończona na „pol”, sugeruje pochodzenie od greckiego „polis”. Sozopol ma dłuższą historię niż jakiekolwiek z polskich miast. Zbudowano go na półwyspie, co utrudniało zbrojną napaść, a ułatwiało handel morski.
Jeszcze bardziej niezwykłą lokalizację ma Nesebyr, położony na wyspie złączonej ze stałym lądem tylko wąskim przesmykiem. Z braku terenu do ekspansji od wieków nowe budynki wznoszono w miejscu starych, dlatego dzisiaj to istny park archeologiczny.
Najlepiej zachowały się wiekowe cerkwie. Wśród nich warta uwagi jest XII-wieczna cerkiew metropolitalna św. Stefana z wnętrzem pełnym kunsztownych fresków przedstawiających postacie prawosławnych świętych. Bułgarzy przyjęli chrześcijaństwo w obrządku greckim, z całym dobrodziejstwem inwentarza: ikonami, mrokiem w świątyniach, brodatymi duchownymi, świeczkami i cyrylicą. Klimatu dodają też kilkusetletnie domy z kamiennym parterem i drewnianą nadbudową. Wiele z nich mieści sklepiki z pamiątkami, a w tych stojących nad brzegiem działają restauracje. Na spacer i kolację z bajkowym widokiem co dzień przyjeżdża tu mnóstwo ludzi. Trudno im się dziwić. Wpisany na listę UNESCO Nesebyr to obowiązkowy punkt zwiedzania Bułgarii, a większość gości urlop spędza tuż obok, po drugiej stronie zatoki, w hotelach kurortów Słoneczny Brzeg i Święty Włas.
Przed wyjazdem pytam o rady znajomą, która skończyła filologię bułgarską i spędziła w Bułgarii semestr przedłużony o wakacyjną pracę właśnie w kurorcie Święty Włas. Ale Aneta nie poleca mi wizyty tam, o ile nie gustuję w wakacyjnym kiczu i imprezowej atmosferze. Kalin, którego poznała tamtego lata, mówi mi nawet, że kurorty to nieprawdziwa Bułgaria i radzi, bym szukał jej w głębi kraju. Opowiada na przykład, że o ile w Słonecznym Brzegu zewsząd słychać disco lub czałgę (osobliwe połączenie folku i popu), w innych rejonach kraju przekonam się, że Bułgarzy są bardzo muzykalnym narodem preferującym naturalne brzmienia. Skoro chcę trzymać się wybrzeża, moi bułgarscy znajomi radzą mi zobaczyć jego mniej cywilizowaną część i ruszyć na północ, w stronę skalistego przylądka Kaliakra, albo na południe, wzdłuż dzikich gór Strandża, w kierunku granicy z Turcją. Tak też planuję zrobić.
Dzikie zakątki Riwiery Bułgarskiej
Łańcuch Strandży, ciągnący się równolegle do morza, jest łagodny i zielony. Podobnie jak wciśnięty między góry a morze korytarz, którym prowadzi na południe tylko jedna wąska droga. Wędrują nim też ptaki, a ich podglądacze mają świetne warunki do obserwacji. Poza ptakami spotkać tu można też urocze żółwie błotne wygrzewające się na brzegach rzek.
Dzikość tych okolic sprzyjała też przetrwaniu dawnych tradycji. Jedną z nich jest nestinarstwo, rytuał tańca na gorących węglach. Wywodzi się z pogańskich czasów, ale dziś, wprowadzeni w trans nestinarze, często dzierżą w dłoniach ikony, a tańce odbywają się w dniach świętych patronów, najczęściej Konstantyna i Eleny. Zobaczyć je można też w czarnomorskich kurortach, choć już niestety w formie krótkich pokazów dla turystów.
W miejsce znikających obrzędów powstają nowe jak „July Morning” – zapoczątkowana w czasach hipisów tradycja spotykania się nad brzegiem morza, by przy ogniskach powitać pierwszy lipcowy wschód słońca. Dziś zwyczaj ten praktykuje się w całym kraju, choć daleko mu do pierwotnego zamysłu, jakim był pokojowy protest przeciw reżimowi i tworzenie enklawy wolności na dzikich czarnomorskich plażach. A tych, zgodnie z opowieściami moich znajomych, w miarę przemieszczania się na południe jest coraz więcej.
Mijamy sielskie miasteczka. Obserwowanie ich sennego życia sprawia mi sporą przyjemność. Bułgarzy są od Polaków bardziej „stadni”, lubią zbierać się w grupy i razem spędzać czas. Okazują się też, jak to południowcy, bardzo rozgadani i w dyskusji zapalczywi – potrafią godzinami dowodzić swojej racji. Południowe mają też tempo życia i rytm dnia. Czas posiłków, tak jak u ich śródziemnomorskich sąsiadów, wyznaczają letnie upały.
Sinemorec
Słońce ma wpływ nie tylko na pory posiłków, ale też na ich smak. Taka sałatka szopska, ulubione danie kuchni Bułgarii, to ogórki, pomidory i papryka przysypane serem, czyli właściwie produkty dostępne i u nas. Wyhodowane w tym klimacie smakują jednak o wiele lepiej. A może to zasługa magii miejsca? Zajadamy się nią w knajpce przy plaży w Łozencu, patrząc na ogromne fale, po których ślizgają się surferzy. Ich popisom przygląda się parę osób i to właściwie wszyscy turyści w tym miejscu.
My szukamy jeszcze bardziej dzikich plaż w Bułgarii, więc ruszamy do wioski Sinemorec, ostatniej nabrzeżnej miejscowości przed granicą. Do lat 90. obejmowała ją zamknięta strefa wojskowa. Nie było tu żadnej turystyki i do dzisiaj nie ma jej za wiele. Widzimy parę hoteli i restauracji, kilka sklepów i straganików, stare rybackie domy i niemal niezabudowane wybrzeże. Zielone klify wyglądają jak przeniesione z Irlandii, choć to dokładnie przeciwległy kraniec kontynentu. Wokół praktycznie nie ma nic, jeśli nie liczyć rzeki Weleki, która przed samym ujściem raptownie skręca, formując wyjątkową plażę. Po jednej stronie kąpać się można w słodkiej wodzie, po drugiej w słonej. Dziś przy porywistym wietrze nie ma na to chętnych. Plażę na końcu Europy mamy całą dla siebie. Rozglądam się i trochę nie dowierzam, gdzie trafiliśmy. Miało być sentymentalne spotkanie z bułgarskim kuzynem. Wyszła nam wspólna podróż w niemal egzotyczne rewiry.
Polub nas na Facebooku!