Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Norwegia: Śladami rysia
Witold Muchowski, 10.02.2011
Miejscowość nazywa się Å. Nie, to nie jest literówka: po prostu Å. W tej niewielkiej osadzie kończy swój 850-kilometrowy bieg międzynarodowa droga E10. Asfaltowa wstęga mija szereg zabudowań, wpada w krótki, wąski tunel i kończy się małym, obmurowanym parkingiem. Droga E10 jest jednym z trzech najważniejszych szlaków samochodowych Skandynawii; na odcinku norweskim nosi miano drogi króla Olafa V. Dla większości wędrowców Å jest kresem ich lofockiej podróży. Tutaj, umęczeni zsiadają z obładowanych rowerów, opuszczają swoje autokary i kampery, sycąc się widokami krańca Europy. Naszą przygodę z Lofotami rozpoczęliśmy od końca, pokonując całą trasę przez wyspy, po to, by eksplorację regionu zacząć od Å, którego nazwa ku naszemu zdumieniu okazała się być jedną z ostatnich liter norweskiego alfabetu. W Å zaklęto istotę tożsamości archipelagu Lofotów – rybołówstwo oraz produkcję tranu i sztokfisza (suszonego dorsza).
NA TEMAT:
Wizytówka Lofotów
Po niewielkim, ciemnym pomieszczeniu rozchodzi się charakterystyczna woń tranu. Ktoś zamieszał w wielkim kotle, do którego sączy się tłuszcz z dorszowych wątrób. W drewnianej chacie na palach nad samą wodą Vestfjordu stoi w porcie budynek, zwany traniarnią. Dziś to część wielkiego, rybackiego skansenu. Polska przewodniczka Olga wychodzi nam na spotkanie z piekarni. Otrzepuje ręce z mąki i po krótkim powitaniu zaprasza nas do świata niestrudzonych rybaków Północnego Atlantyku. Piekarnia, z której dochodzą nas zapachy świeżych bułeczek, również jest częścią skansenu. Skansenem rybackim opiekuje się położony najdalej na północy świata uniwersytet w Tromsø. Olga kończy tam doktorat z rybołówstwa. Dajemy się pochłonąć opowieści o odwiecznych zmaganiach człowieka z morzem. Tutaj rytm życia wybija kalendarz wędrówek i tarła ławic północnoatlantyckiego dorsza. Po obejrzeniu wszystkich zakamarków skansenu, odwiedzamy jeszcze muzeum sztokfisza. Suszony dorsz jest wizytówką Lofotów. Kilka twardych jak podeszwa okazów ląduje w naszym bagażniku. Najważniejszym importerem sztokfisza są Włochy; to tam zapewne, na przeciwległym biegunie Europy, powinniśmy szukać przepisów na jego przyrządzenie. W knajpce nad morzem raczymy podniebienie duszonym w ziołach dorszem (przepis szwedzki) i kuflem duńskiego piwa
Żelazowo-Rude Domy
Z Å ruszamy leniwie na północ. Droga wije się ciasnymi serpentynami przez skaliste wybrzeże. Drewniane domki zdają się być wpasowane w każdy dostępny kąt. Zabudowa jest na tym kilkukilometrowym odcinku gęsta i z daleka geometryczne bryły domów układają się w dwukolorową mozaikę. Domy białe należą zwykle do zamożniejszych mieszkańców, charakterystyczne czerwono-brązowe do uboższej ludności. Także zabudowania gospodarcze są zwykle ciemno-czerwone. To powszechna dostępność żelazopochodnego barwnika powoduje, że domy mają w tej części Europy takie barwy. Na obrzeżu wioski stajemy pod rzędem drewnianych rusztowań, na których suszą się tusze dorodnych dorszy. Słone powietrze i słońce, które przez pół roku nie chowa się za horyzont, konserwują rybie mięso. Nie ma potrzeby dodawania środków chemicznych, ani nawet soli. Na parapetach nieużywanych okien, pod kominami, w rynnach, a także na skałach, gniazda pozakładały liczne mewy trójpalczaste. Wypełniają przestrzeń krzykiem, którym podkreślają swoją solidarność i gotowość do odparcia ataku ewentualnych intruzów. Od zgiełku ptasich kolonii, które są wyjątkowo liczne w tej części wybrzeża, można uciec w dwóch kierunkach – ku górom, bądź ku morzu.
Szczyt Nad Taflą Wody
Lofoty oferują niezwykłą możliwość wspinania się po górach, zaczynając bezpośrednio od poziomu morza. I choć ich bezwzględne wysokości, nie sięgające nawet 1300 metrów nie są imponujące, sam fakt, że góry wyrastają z wody robi piorunujące wrażenie. Na Lofotach nie ma szlaków, a przeważnie także ścieżek trekkingowych, mimo to z dobrą mapą w ręku odnajdujemy propozycje wielu interesujących kilkugodzinnych lub wielodniowych tras. Postanawiamy zmierzyć się z nadmorską skałą Reinebringen, skąd po godzinnej wędrówce mamy u stóp cały archipelag. Rybacka wioska Reine jest tuż pod nami. Wodząc oczami ku horyzontowi ogarniamy znaczną część krainy, której rozczłonkowany ląd istotnie przypomina gigantyczny ślad dzikiego kota. Na wędrowców, podejmujących dalsze eskapady, czekają górskie chaty, które oprócz dachu nad głową zaspokoją podstawowe potrzeby. Jest tam zwykle opał albo gaz, materac, a nierzadko także radio, jakaś gra planszowa i skromna rezerwa żywności. Wszystko za darmo, turyści muszą po prostu uzupełnić zapasy opuszczając chatę. Chronimy się w takim domku po kilkugodzinnej wędrówce przez zasnute mgłą wzgórza, stoki, przełęcze. Włączamy małe radyjko, otwieramy termosy i napoczynamy tabliczkę gorzkiej czekolady. Księga gości pozbawia nas złudzeń, że niewielu tutaj dociera. W sezonie letnim co kilka dni wpisują się do niej przybysze ze wszystkich zakątków Europy. Nie brakuje także Polaków.
Powitanie Ptaków
Jeżeli tylko pogoda pozwoli, ujrzymy z lofockich ścieżek krajobrazy, które należą do widokowego kanonu Skandynawii. Trasy wiodą z Vestfjordu nad otwarte wody Atlantyku, a zatem w poprzek Lofotów. Morze, ośnieżone szczyty i tundrowa roślinność, tworzą krajobraz surowy i ascetyczny, ale zarazem głęboko poruszający i piękny. Mamy szczęście. Wiatr i słońce, które pod różnymi kątami operują tu całą dobę, przepędzają mgłę. Świat zmienia się w okamgnieniu. Jesteśmy tuż nad brzegiem jeziora, które rozlewa swoje wody na krawędzi wiszącej doliny. W dole drugie, większe jezioro, do którego wiedzie ścieżka wzdłuż potoku. Dostrzegamy kształty znane z pocztówek. Zejście z gór każdorazowo spotyka się z hałaśliwym przyjęciem przez ptaki. Całą dobę powietrze przeszywają głosy ostrygojadów, mew, rybitw, głuptaków.
Połów
Drugą ze wspomnianych dróg ucieczki od tego nadmorskiego harmidru jest rejs na morze. I trudno o lepszy kierunek, szczególnie gdy przyświecają nam zamiary połowu ryb albo bezkrwawych łowów na wieloryby. Obfitość ryb jest wyjątkowa. Kilkugodzinny połów zapełnia obszerną skrzynię – przede wszystkim dorszami i makrelami. Ledwo zdążyliśmy zaczerpnąć słonego, świeżego powietrza, już trzeba się brać do pracy. Mocne linki z haczykami opuszczane z kołowrotków oblepiają warkocze ryb, które trzeba wyciągać z wody co kilka minut. Spośród dorszy i makreli wydobywamy szlachetne czerniaki, karmazyny. Godzinny połów uświetnia również obserwacja fok i uganiających się za rybami orłów bielików. Przed nami długi wieczór w kuchni. Patroszone w porcie ryby przyciągnęły wielkie mewy. Nic się nie zmarnowało. Mewa srebrzysta, choć rozmiarami zbliżona do gęsi, zaskakuje nas połykając w całości głowę okazałego dorsza. Zdobycz kilkanaście minut przechodzi przez wąski gardziel ptaka. W kuchni opodal patelnie skwierczą przez pół nocy.
W Pogoni Za Wielorybami
Nazajutrz, jadąc dalej ku północy, opuszczamy właściwe Lofoty i wkraczamy na Vesterålen. Tutaj ponownie zaplanowaliśmy przygodę z morzem. Tym razem wędki zastąpiliśmy wyostrzonym wzrokiem i lornetkami na szyi. Chcemy wypatrzeć kaszaloty, największe drapieżne wieloryby świata. Morskie safari na starym kutrze straży granicznej rozpoczyna się każdego ranka z miejscowości Stø. Na granicy szelfu kontynentalnego, gdzie dno opada stromo na głębokość blisko tysiąca metrów, wielkie kaszaloty mają swoje żerowiska. Angielska nazwa tego walenia - spermwhale - często wywołuje uśmiechy. Tymczasem nazwa wzięła się stąd, że nurkując głęboko za dużymi atlantyckimi rybami, kaszaloty posługują się echosondą zlokalizowaną w ich olbrzymiej głowie, którą wypełnia substancja zwana spermacetem. Opuszczamy zaciszny port i mkniemy na północ. Kapitan wskazuje palcem niewielką plażę. Wyostrzamy lornetki na gigantycznym szkielecie wieloryba, którego zabiło zepchnięcie na mieliznę. Po chwili spotykamy jego krewnych na wzburzonych wodach Atlantyku. Kiedy woda jest spokojna, już z paru kilometrów dostrzec można charakterystyczne wydmuchy - kilkumetrowe fontanny, które wyrzucają z siebie kaszaloty w czasie krótkich odpoczynków w żerowaniu. Tego dnia ocean nie jest spokojny, ale i tak wyprawa jest sukcesem. Omal nie wpadamy na wielkiego samca, który buja się przed dziobem łodzi przez kilka minut. Potem zanurzając się, pokazuje nam swój rozłożysty ogon. Nasza wyprawa dobiegła końca. Schowani pod pokładem, przed załamującą się pogodą, podsumowujemy intensywne dni przygód za kołem polarnym. Z satysfakcją przyznajemy, że od dawna w ciągu kilku dni nie zdarzyło nam się przeżyć tylu rzeczy pierwszy raz w życiu. Poczuliśmy się młodo! Wzmocnieni dobrą kawą ruszamy na zachód, by po 2 dniach jazdy dotrzeć do przeprawy promowej do Polski. Po raz pierwszy od tygodnia nocą zapada ciemność.
Polub nas na Facebooku!