Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Czy to najpiękniejsze wybrzeże Europy? Ponad 150 plaż, zatoki i klify to tylko część atrakcji
Piotr Tyczyński, 1.06.2018
Codziennie rano Fernanda Alegria wspina się na zamkowe wzgórze w Tavirze z kilkoma butelkami wody oraz zapasem dobrych słów. Jedne i drugie przeznaczone są dla drzewa rosnącego obok kościoła Najświętszej Marii Panny. – Proboszcz chciał je wyciąć, bo wyglądało na suche, ale nie pozwoliłam! – kobieta podnosi głos. – Przekonałam go, że jeśli poczeka rok lub dwa lata, to uratuję staruszka. I zobaczcie, udało się.
Patrzymy. Pień o popękanej korze, wąskie liście, wśród nich kiście różowawych owoców. Drzewo jak drzewo? – Wolne żarty! To schinus peruwiański. W Europie rzadko spotykany. Spróbujcie owoców, tylko ostrożnie – zachęca nasza towarzyszka. Nadgryzamy drobne kulki. Szczypie w język. – Otóż to, pieprz! Z czarnym nie ma nic wspólnego, ale smakuje podobnie. Kto i kiedy posadził to drzewo? Może jakiś odkrywca lub przybysz z Nowego Świata?
Fernanda trochę fantazjuje, bo wiecznie zielony schinus nie żyje na tyle długo, by pamiętać czasy zamorskich podbojów. – Gdy tu przychodzę, myślę o Atlantyku – mówi. – O jego roli w portugalskiej mitologii; o ludziach, którzy szukali przygód za oceanem, żeglarzach i osadnikach. A także kupcach wracających do kraju z kolonialnymi towarami. Jeden z nich musiał przywieźć sadzonkę, potem ktoś znalazł dla niej miejsce przy kościele. To drzewo jest świadkiem historii. Niech sobie rośnie!
Ogrodniczka amatorka pracuje na co dzień jako przewodniczka, w Tavirze mieszka od dwudziestu paru lat. Pochodzi z leżącego nieopodal Lizbony Setubalu i pewnie sama czuła kiedyś, że przesadzono ją na obcą glebę.
– Tak było, nie przeczę, ale już dawno zapuściłam tu korzenie. Na północy twierdzą, że to niemożliwe, bo Algarve ma arabską duszę. Że miejscowi spóźnili się na statek do Maroka i mają więcej wspólnego z ludźmi z Maghrebu niż znad Tagu. Dziwne, prawda?
Nietypowa prowincja
Nie takie znowu dziwne. Najbardziej popularna wśród turystów część Portugalii jest wbrew pozorom nieznana. Przyjezdni kojarzą ją z zatoczkami schowanymi w objęciach poszarpanych skał oraz plażami. Taki obraz utrwalili specjaliści od marketingu, więc mało kto zapuszcza się dalej niż parę kilometrów od wybrzeża – do lasów Serra de Monchique albo oliwkowych gajów w Serra do Caldeirao.
Sami Portugalczycy – ci z innych regionów – uważają Algarve za prowincję nietypową. Wręcz obcą. I to nie dlatego, że w sezonie łatwiej dogadać się tu po angielsku niż w języku Camoesa. Al-Gharb było ostatnim bastionem odbitym z rąk Arabów podczas rekonkwisty. Zanim jednak w 1250 r. wojska chrześcijańskie zdobyły Albufeirę, Maurowie zdążyli się tu zadomowić – mieli na to 500 lat. Ich dziedzictwo jest wciąż obecne w słownictwie, kuchni, architekturze, rzemiośle oraz w ciemniejszej karnacji miejscowych.
O różnicach w mentalności południowców dużo się w Portugalii mówi, ale zawsze mało konkretnie. Bo cóż to niby znaczy, że algarvios są inni? Że dbają o sąsiadów i cenią życie rodzinne? W Bradze też cenią. Że mają temperament? To chyba dobrze, że ktoś w tym kraju nie poddaje się melancholii. W palącym słońcu bledną uprzedzenia. Portugalczycy uwielbiają tu zresztą spędzać wakacje, choć w przeciwieństwie do turystów z zagranicy wybierają na ogół wschodnią część prowincji. Nie bez powodu.
Najpiękniejsze wybrzeże Europy?
– Najpiękniejsze wybrzeże Europy. Bez dwóch zdań. Ponad 200 kilometrów zatok, klifów, grot, piaszczystych łach, ciszy i spokoju... – Hugo Nascimento zawiesza głos i sprawdza, jaki efekt wywarła jego wyliczanka. – Zgoda, przesadziłem. O ciszy można czasami tylko pomarzyć – dodaje.
Siedzimy na tarasie rybnej restauracji w Faro. Słychać krzyk mew, kelner stawia na stole półmisek gotowanych ostryg. – Tu mamy oficjalny przewodnik, a w nim 132 plaże. Sto. Trzydzieści. Dwie. A przecież są jeszcze te nieopisane, dziewicze – opowiada dalej nasz gospodarz. – Na zachodzie wybrzeże jest skaliste, na wschodzie wręcz przeciwnie. To pierwsze nazywamy Barlavento, czyli Nawietrzne, bo zimowe sztormy dają się tam we znaki. A drugie: Sotavento, Zawietrzne. Chociaż nie wiem czemu. Według mnie wszędzie wieje jednakowo.
Mewy wydzierają się coraz głośniej, Hugo dopija wino. – Pewnie naopowiadano wam w stolicy, że sprzedaliśmy duszę? – pyta nagle. – Ale coś w tym jest. Tyle się mówi o zrównoważonej turystyce. Gdy jednak można zbudować nowy hotel, jakoś o niej zapominamy. Algarve przyjmuje blisko 20 milionów gości rocznie, liczba ta stale rośnie. Wszyscy niby się cieszą, lecz sprawy wymknęły się spod kontroli. Straciliśmy czujność. Budujemy pola golfowe, choć brakuje wody na ich podlewanie. Jeszcze chwila, a zabetonujemy całe wybrzeże.
W poszukiwaniu prawdziwego Algarve
Hugo ma rację, bo w takich fabrykach wakacyjnego szczęścia jak Portimao nikt już nie próbuje zatrzymać rozpędzonej machiny. Większość rybaków porzuciła łodzie na plaży, gdzie służą jako element scenografii – jak w Albufeirze. Kontrast z równie pięknym, lecz pustym wybrzeżem Alentejo na północy czy z riwierą lizbońską jest uderzający. Nic więc dziwnego, że coraz więcej miejscowych reklamuje swoje usługi pod hasłem „prawdziwe Algarve”.
W leżącej koło Vila do Bispo osadzie Pedralva mieszkało niegdyś około stu osób, ale w ciągu ostatniego ćwierćwiecza liczba ta spadła do dziewięciu. Młodzi wyjechali, starsi poumierali, pola zarosły. – To była wioska duchów – opowiada Antonio Ferreira, lizbończyk, który po czterdziestce rzucił w diabły pracę w reklamie i postanowił poszukać planu B.
Do opustoszałej osady trafił przypadkiem. Zakochał się po uszy. Skrzyknął paru znajomych, razem wykupili od spadkobierców zrujnowane domostwa. Odbudowa zajęła parę lat. Do Pedralvy wróciło życie. Powstała ekowioska z brukowanymi uliczkami, sklepem i tradycyjną restauracją. Nie ma w niej samochodów, reklam ani zasięgu. Są sosny oraz dęby korkowe. I kury. – To inne Algarve – mówi Antonio. – Niezepsute.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również: