Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Szwecja: Niebezpieczne związki i ich odmiany
Turystyka jest jak seks, ale podróże to już romans. Dwa tygodnie zwiedzania wyspy Bali nadyma w nas poduszkę mocnych wrażeń, wracamy stamtąd jako osobnicy dużo wiedzący, a niektórzy mianują się po urlopie ekspertami od egzotycznych miejsc. To my jedziemy tam, "do nich", do dzikusów, chciałoby się powiedzieć, gdyby nie kaganiec politycznej poprawności. Jak żyjący sto lat temu antropologowie, którzy siedząc za biurkiem, mędrkowali o "plemionach", wolimy ignorować istnienie tych, którzy zostawili przytulne gabinety i wsiedli na statki. Jednemu z nich, Bronisławowi Malinowskiemu, który pomieszkiwał na Wyspach Triobrianda, zawdzięczamy pasjonujący raport o życiu seksualnym dzikich. Współczesna turystyka ma coś wspólnego z antropologią "biurkową", podczas gdy przesadzanie się w nowe warunki na długo i bez gwarancji powrotu to życie wśród "dzikich". O ile po powrocie z wakacyjnych wypraw udaje się sklecić grono chętnych, którzy wysłuchaliby opowieści o naszych przygodach, o tyle "pobyt stały" niczyjego zainteresowania nie budzi. Pamiętam, jak niemal dekadę temu jechałam do Szwecji. Prom minął majestatycznie Westerplatte i skierował dziób na północ. Kiedy byłam mała, stawałam na polskim piasku, a tata mawiał: "Po drugiej stronie jest Szwecja". Dwadzieścia lat później miałam ją zobaczyć. Na początku potraktowałam nowy kraj jako atrakcję turystyczną. Zwiedzałam, czytałam książki o Szwecji i Szwedach, kupowałam albumy, biegałam po ulicach Sztokholmu z mapą, uczyłam się nazw i smaków tamtejszych potraw. Gdy nadeszła zima, przestałam zwiedzać i wzięłam się do odkopywania śniegu (tylko to dawało gwarancję wyjścia domu). Ryjąc w nim tygodniami, zrozumiałam, że dopiero ten grunt, odgrzebywany centymetr po centymetrze, szurnięcia łopaty wbijanej w biel, widok leżących pod nią rdzawych traw i zbutwiałych liści, dały mi smak tego, czym jest Szwecja. Napisałam "Przystupę", powieść, której akcja rozgrywa się tam właśnie. Po jej opublikowaniu okazało się, że moja Szwecja nie zawsze nakłada się na wizje, których dorobili się inni Polacy. "Eksperci od Szwecji" dawali do zrozumienia, że wiedzą więcej o "życiu seksualnym dzikich". Trudno się oprzeć ekspertom, zazwyczaj mają oni skatalogowaną wiedzę. A co ja miałam? Śnieg. Arogancko czy nie - uwierzyłam sobie. Nauczyłam się, że każdy ma taką wiedzę, jakiej się dogrzebie - choćby i porządną, szwedzką łopatą. Ze Szwecji nie chciało mi się często przyjeżdżać do Polski, darowałam sobie polską telewizję, nie zaglądałam do polskich gazet. A jednak każda morska przeprawa przez Bałtyk zmywała ze mnie "szwedzkość", skoro polscy znajomi witali mnie, jakbym się zawieruszyła w czasie. Choć miałam na sobie szwedzką kurtkę, a w kieszeni tamtejszy dowód osobisty, brali mnie za swoją. Wciskali ściągę z tego, co się ostatnio wydarzyło "u nas", zupełnie jakbym miała pisać niezapowiedzianą kartkówkę. Wracałam jak z chorobowego, w ich oczach miałam tylko zaległości. Nikt nie pytał, jak mi tam jest, jak wygląda mój dom.
Wracałam do siebie, a woda w drodze powrotnej pozbawiała mnie polskiego nalotu. Szwedzcy znajomi pytali, jak było, a ja odpowiadałam półsłówkami. Oni wiedzieli, że po drugiej stronie jeziora, zwanego przez nas morzem, leży kraj noblisty "Walesy", gdzie pacjentów zabija się w karetkach, a psy trzyma na mrozie na krótkich łańcuchach. Gdybym zaczęła im mówić o Polakach, od czego miałabym zacząć? Gdybym polskim znajomym miała powiedzieć o Szwedach, gdzie byłby początek? Może tam, gdzie mój, w domu, o który nikt nie pytał. Opowiem o nim teraz. Mój szwedzki dom miał żółte ściany i wznosił się nad doliną, na jednej ze sztokholmskich wysp. Strzelał w niebo, tak że widać byłoz jego werand kolorowe balony unoszące się latem nad miastem. Zimą w okno pokrywające całą ścianę bił śnieg, ale nigdy jej nie zalepił. Chociaż "śnieżyło", bywał moim telewizorem; kiedyś zobaczyłam, jak do ogrodu przez bramę wchodzą dwa łosie. W sadzie opartym o szeroką skałę sarny miały jedzenie i zaciszny kąt, często spały pod drzewami zwinięte w rogal, nie słysząc odległego o 15 minut drogi centrum Sztokholmu. Kiedy odchodziły, opierałam się o drewniane ściany albo o rozgrzaną skałę - mój dom był namacalny. Gdy przeniosłam się do Belgii, brukselskiego życia nie zaczęłam od zwiedzania. Zbyt wielkie gryzy rzeczywistości stają czasem w gardle, mówiłam znajomym, którzy się tu właśnie przeprowadzili. Ale oni nie słuchali. Zwiedzali, czytali, uczyli się języka, a potem jechali na święta do Polski i wracali smutni: nikt nie słuchał tego, co mieli o Belgii do powiedzenia, nikt nie zapytał, jak wygląda ich dom. Kiedy jest czas i miejsce, by o tym powiedzieć? Może teraz? Mój brukselski dom stoi przy zakrzywionej ulicy wysadzanej drzewami, które różowieją wiosną. Ma drzwi morskiego koloru, jasną fasadę, a w środku schody prowadzące tam, skąd widać dachy miasta. Przez okno poddasza rysują się kominy sąsiednich kamienic, które wyglądają, jakby sterczały z promu. Wytupuję te schody i sąsiednie uliczki, obwąchuję i przecieram swoje trasy. To nic, że mało kto wie, jak wygląda mój dom, bo ja znam drogę do niego. PS Oprócz intensywnych doznań wakacyjnych i kilkuletnich afer z kolejnymi krajami w przyrodzie występują również długotrwałe, ciągnące się dekadami związki zakładające wierność nowemu miejscu. Którzy z podróżników wiedzą więcej o "życiu seksualnym" - trudno rozstrzygnąć.
Polub nas na Facebooku!