Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Amazonka rowerem – Niezwykła wyprawa polskich braci [WYWIAD]
rozmawiała: Małgorzata Straszewska, 3.03.2017
Dostaliście Kolosa za Wyczyn Roku. Zaskoczenie?
Hubert Kisiński: Na rozdanie nagród przyjechaliśmy niemal prosto z dżungli. O tym, czym są Kolosy, dowiedzieliśmy się miesiąc przed zakończeniem wyprawy. Kompletnie nie spodziewaliśmy się, że dostaniemy nagrodę.
Twój brat, Dawid, przygotowywał się do wyprawy ponad dwa lata. Ty dowiedziałeś się, że dołączysz, zaledwie dwa miesiące przed startem. To mało czasu.
Dawid planował wyprawę ze swoim przyjacielem, który ostatecznie z niej zrezygnował. Rok przed startem brat zapytał mnie, czy chciałbym wziąć udział jako rezerwowy. Zgodziłem się bez namysłu, ale nie wierzyłem, że popłynę. Tymczasem wyszło inaczej – byłem wniebowzięty!
Nie przygotowywałem się. Poszedłem na żywioł. Jestem uparty i odważny. Trzeba przede wszystkim chcieć i mieć hart ducha! Nie miałem czasu na treningi – pracowałem. Na początku byłem słabszy od Dawida, ale po miesiącu przegoniłem go i potem cały czas trzymałem się z przodu. Może dlatego, że jestem osiem lat młodszy? Poza tym Dawid nie uprawiał wyczynowo sportu, a ja trenowałem kajakarstwo i biegi przełajowe. To zostaje.
Dawid planował i organizował, a ty go napędzałeś? Wiedzieliście, czego się po sobie spodziewać?
Miałem kilkanaście lat, kiedy Dawid wyjechał do USA. Widywaliśmy się odtąd naprawdę rzadko. Dopiero na Amazonce się poznawaliśmy. Pośród krzyków małp, papug i ryku pił spalinowych. Były momenty, kiedy ja napędzałem brata, i takie, kiedy on napędzał mnie. Dopełnialiśmy się. Ja zajmowałem się technicznymi rzeczami, np. ciągłym naprawianiem rowerów. Dawid pisał pamiętnik, pilnował mapy i rozmawiał z ludźmi – uwielbia poznawać nowe osoby.
Byliście samowystarczalni?
Tak. Mieliśmy ze sobą wszystko, co niezbędne. I co zbędne także. Gdybyśmy jechali znowu, wzięlibyśmy o wiele mniej rzeczy – do przetrwania wystarczyłyby nam namiot i maczeta. Resztę można zdobyć na miejscu.
A kontakt ze światem?
Mieliśmy telefon satelitarny. W miarę możliwości rozmawialiśmy z rodziną przez Skype’a. Zabraliśmy też satelitarny hotspot, który co 10 minut wysyłał sygnał o naszym położeniu. Najbliższym udostępniliśmy link do strony, gdzie rejestrowana była nasza aktualna lokalizacja, żeby wiedzieli, gdzie jesteśmy i się nie martwili. Taki był pierwotny cel hotspota. Z czasem urządzenie tworzyło trwały zapis, poświadczający, że o własnych siłach przemierzyliśmy w sposób ciągły każdy z ośmiu tysięcy kilometrów, podążając we właściwym kierunku.
Nie mieliście żadnych sponsorów…
Jeśli mowa o sponsorach, którzy daliby nam sprzęt albo fundusze, to faktycznie nie mieliśmy takich. Koszty wyprawy pokryliśmy z własnej kieszeni. Ale mieliśmy osoby, które nas całkowicie bezinteresownie wspierały. Jacek Klisowski pomagał nam logistycznie w Peru, zwłaszcza przy przejeździe przez tzw. czerwoną strefę – obszar produkcji, handlu i przemytu narkotyków, jeden z najbardziej niebezpiecznych rejonów kraju. Jacek kontaktował nas z ludźmi, którzy na różnych etapach podróży okazywali się niezwykle pomocni. Druga osoba to Piotr Chmieliński. Był z nami niemal jak członek wyprawy, tyle że na odległość. Między sobą nazywaliśmy go tatą, bo martwił się o nas, dbał o nasze bezpieczeństwo, kontaktował z ludźmi, załatwiał nam czasem noclegi, doradzał. Konsultowaliśmy z nim naszą trasę. Takie osoby są dużo więcej warte niż pieniądze. Bez ich pomocy wyprawa nie zakończyłaby się sukcesem.
Wspomniałeś o czerwonej strefie, która uchodzi za bardzo niebezpieczny obszar. Nic wam się nie przytrafiło?
Po drodze z Satipo do Atalai zostaliśmy napadnięci przez gangsterów na motorach. Byli dzieciakami, ale wszystkiego mogliśmy się po nich spodziewać, zwłaszcza że mieli broń. Skończyło się tym, że zabrali nam 300 soli [ok. 300 zł – red.]. Byli na tyle niemądrzy, że zgodzili się na wspólne zdjęcie. Później pokazaliśmy je znajomemu w Atalai – był zbulwersowany ich zachowaniem. Zostali ukarani.
Gdzie były wasze amazońskie rowery, kiedy jechaliście przez Andy?
Wtedy jeszcze nie istniały. Skonstruowane przez naszego kolegę w Gorzowie ramy, płozy i napędy przywiózł nam z Polski, tuż przed rozpoczęciem wodnego etapu, przyjaciel Dawida, Dominik Dąbrowski. Co więcej, w Limie zostawiliśmy pontonowe pływaki. Dominik je zapakował i cały bagaż, ważący dobre kilkadziesiąt kilogramów, przywiózł autobusem do Ayacucho.
Dostaliście paczki i co dalej?
Nie miałem pojęcia, co mnie czeka! Otworzyłem kartony, wysypały się różne elementy bez żadnej instrukcji obsługi. Od tego momentu byłem głównym konstruktorem. Po złożeniu całości i zwodowaniu okazało się, że rowery nie płyną. Zasiadłem więc w garażu i razem z Peruwiańczykami zabrałem się do pracy. Po tygodniu mogliśmy rozpocząć etap wodny wyprawy. Non stop mieliśmy jednak awarie. To były prototypy, które swój pierwszy prawdziwy test przeszły dopiero na Amazonce. A Amazonka to nie Warta.
Mieliście już za sobą etap górski.
Byliśmy wykończeni. Pokonaliśmy chyba 13 przełęczy powyżej 4000 m n.p.m. Na takich wysokościach naprawdę ciężko się oddycha i szybko przychodzi zmęczenie. Nie dało się jechać, więc pchaliśmy rowery pod górę. Ciśnienie schodziło nawet do 560 hPa – przecież to połowa ciśnienia atmosferycznego na poziomie morza! Na początku nie wiedzieliśmy, że co 10-15 m trzeba robić przerwy na wyrównanie oddechu. Jeśli się tego nie zrobi, to przy piciu wody można stracić przytomność. Po tym wszystkim etap wodny wydawał się sielanką.
Jak wyglądał wasz pierwszy nocleg na Amazonce?
Tę noc spędziliśmy w wiosce Tahuarapa. W tej okolicy zamordowano w 2011 r. dwójkę Polaków [małżeństwo kajakarzy-podróżników: Celinę Mróz i Jarosława Frąckiewicza – red.]. To rodzinna wioska naszego przewodnika Felipe, zostaliśmy więc ugoszczeni przez jego bliskich. Po raz pierwszy napiłem się wtedy masato. Nie miałem pojęcia, że trunek powstaje z manioku, który indiańskie kobiety żują, mieszają ze śliną i on fermentuje. Indianie uważają go za nektar życia!
Którejś nocy spaliśmy na piasku przy brzegu rzeki. Nie mieliśmy wtedy ze sobą jedzenia – Felipe wziął maczetę, zniknął na chwilę i wrócił z dwiema rybami. Wtedy bardzo nas to rozbawiło. Żartowaliśmy, że na grubego zwierza w Amazonii idzie się chyba z wędką, skoro ryby łowi się maczetą. Po kolacji położyliśmy się spać. Nagle Felipe krzyknął, że woda się podnosi. Przenieśliśmy się więc wyżej. Rano zobaczyliśmy, że miejsce, w którym wcześniej się rozbiliśmy, zostało zupełnie zalane. Amazonka potrafi się podnieść nawet o dwa metry w ciągu kilku godzin!
Sporo zagrożeń ze wszystkich stron. Zmienna rzeka, gangsterzy. A zwierzęta?
Można spotkać pająki i węże. We znaki dawały się mrówki, które przedostawały się przez moskitierę i boleśnie gryzły. Najbardziej jednak utkwiły mi w pamięci ryby kandyry – absolutnie nie wolno sikać do wody, bo to je przyciąga! Najpierw nie przejmowałem się opowieściami o nich. Dopiero w Tabatindze, na granicy z Kolumbią, zobaczyłem, co te małe, wąskie jak parówki rybki mogą zrobić. Widok szkieletów naprawdę dużych stworzeń, które padły ich ofiarą, uświadomił mi, że w wodzie jestem z kandyrą bez szans. Od tego momentu przestałem tak chętnie wskakiwać do rzeki.
Niektóre ryby wydają niesamowite dźwięki! Zupełnie jakby rozmawiały ze sobą – pierwszy raz spotkałem taką gadającą rybę w Ukajali. Są też takie, które turkoczą pod wodą, albo takie, które brzmią jak stadion żużlowy.
Jak wspominasz spotkania z ludźmi na szlaku waszej wyprawy?
Bardzo przyjaźnie nastawieni byli Brazylijczycy. Oni nie potrzebują technologii, nie ciągnie ich do cywilizacji. Zaskoczyło mnie, że nie istnieje u nich pojęcie konkurencji – często gdy wchodziliśmy do sklepu i chcieliśmy coś kupić, słyszeliśmy: „Idź obok, tam mają lepsze”. Na początku niektórzy trochę sceptycznie do nas podchodzili. Ale Dawid, który uwielbia rozmawiać, z każdym potrafił się dogadać. Nawet jak spotkaliśmy piratów, to wszystko skończyło się dobrze.
A Peruwiańczycy?
Często patrzyli na nas jak na ufoludków. Potrafili stać nad naszym namiotem jak nad statkiem kosmicznym i się przyglądać. Wielu z nich jest analfabetami, są niewykształceni. Raz spotkaliśmy drwala – w Peru wyrąbuje się lasy na potęgę. Powiedzieliśmy mu, że niszczy dżunglę. Odpowiedział: „A gdzie tam! Dwa, trzy lata i wszystko odrośnie! Nie ma się czym martwić!”.
Wycinka lasów rzuca się w oczy?
Niestety okolice Amazonki w Peru niewiele mają wspólnego z dziewiczą przyrodą. Tam już prawie nie ma drzew. Wszędzie słychać piły spalinowe. Drzewa zrzucane są do wody i transportowane rzeką. Poza tym Amazonka to jedno wielkie śmietnisko. Ludzie zostawiają śmieci przy brzegu i mówią, że jak przyjdzie wielka woda, to je zabierze. Cały transport odbywa się drogą wodną i często coś z łodzi wypada. Raz np. zobaczyłem płynące arbuzy. A po chwili zorientowałem się, że nie mam kurtki! Mawiają, że to taka rzeka, co daje i zabiera. Najczęściej gubiliśmy mydła. Później przywiązywałem je sobie na sznurku, gdy się kąpałem.
Z waszych relacji można wywnioskować, że wyprawa była dobrą zabawą.
Opowiadamy o tym na wesoło, ale to jest tylko nasz punkt widzenia. My tak tego doświadczyliśmy. Mieliśmy niesamowite szczęście, ktoś nad nami czuwał. Przecież wielu nie wraca stamtąd żywych. Nam się udało. Przemierzyliśmy cały kontynent, od oceanu do oceanu – 8200 km w 6 miesięcy i 12 dni. Nie jechaliśmy po żaden rekord. Chcieliśmy po prostu przeżyć przygodę.
*
Hubert Kisiński (ur. 1984 r.) Dziesięć lat spędził w Norwegii, obecnie mieszka w Gorzowie Wielkopolskim, skąd pochodzi. Ma dwóch synów. W młodości trenował kajakarstwo w gorzowskim klubie Znicz. Do udziału w wyprawie na Amazonkę zaprosił go starszy brat Dawid Andres, który na stałe mieszka w USA.
W marcu ukaże się książka „Rowerem po Amazonce…” o wyprawie Huberta Kisińskiego i Dawida Andresa. Autorem jest podróżnik i kajakarz Piotr Chmieliński, który jako pierwszy przepłynął Amazonkę od źródeł do ujścia. Wyd. Agora
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- Kuba otwiera się na świat? „Trzeba ją skleić na nowo – z emigracji i...
- Wybrali życie w Bieszczadach. Wierzą tylko w siłę przyrody
- 2300 km samotnej wędrówki – Łukasz Supergan o podróży po Iranie
- Miasta przyszłości. Za co warto cenić metropolie?
- „Samotne jeżdżenie może być fantastyczne” – Anna Jackowska o byciu kobietą na...
- „Jestem z Wilczej”. Zygmunt Miłoszewski o swojej Warszawie [WYWIAD]