Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Przeszła już 12 000 km, ale nie zamierza się zatrzymywać. Agnieszka Dziadek o wędrowaniu
rozmawiał Piotr Mojżyszek, 1.12.2017
Piotr Mojżyszek: Leśna Dusza – kto się kryje pod tym intrygującym pseudonimem?
Agnieszka Dziadek: Leśna Dusza, w skrócie Leśna, to osoba, która zasuwa dużo po lesie, bo dobrze się tam czuje. W dzieciństwie zafascynowałam się powieściami przygodowymi i zapragnęłam część życia spędzić tak jak Sokole Oko albo bohaterowie „Lata leśnych ludzi”. Z tej właśnie książki pochodzi mój pseudonim. Poza tym Leśna hoduje kury – siedem sztuk – i ma duży ogród warzywny. Mieszkam w Cieszynie i jest to według mnie najlepsze miejsce na ziemi. Mimo to trochę mnie nosi!
Od zawsze cię nosi?
Od zawsze! Mama brała mnie na spacery, eksplorowałam od małego najbliższą okolicę. Na wakacjach wybieraliśmy się w odleglejsze miejsca, na przykład nad mazurskie jeziora, potem namówiłam rodziców na kilka dłuższych tras. Tuż po studiach odważyłam się na pierwszy samotny wypad. Wzięłam rower i pojechałam – pociągiem, nie rowerem – do Puszczy Białowieskiej. Spałam w lesie, penetrowałam ostoje zwierząt, raz wpakowałam się w jakieś wykroty i znalazłam ślady rysia. To było to! Stwierdziłam jednak, że powinnam być pieszo, aby swobodnie się wszędzie dostać. Po powrocie zaczęłam sprawdzać w internecie, co zrobić, żeby mieć lżejszy plecak, i przy okazji odkryłam szlaki długodystansowe. Swoją przygodę zaczęłam w 2013 r.
NA TEMAT:
I wsiąkłaś w wędrowanie na dobre…
Lubię sam fakt chodzenia, stawiania stóp na ziemi. To najbardziej naturalna forma poruszania się. Homo sapiens wędruje od niepamiętnych czasów i tego się trzymam.
Widziałem na twoim blogu zdjęcie zdartych butów. Wyglądają, jakby pies je pożarł i wypluł. Ile trzeba przejść, żeby tak załatwić obuwie?
Lubię wykańczać buty [śmiech]. Zależy od nawierzchni: jeśli jest asfalt, to po 1000 km nadają się do wyrzucenia, ewentualnie można skleić taśmą. W Stanach po leśnej ścieżce udało mi się zrobić 2000 km w jednej parze. Chodzę w butach do biegania. Teraz przerzuciłam się na męskie, bo moje ulubione damskie altry zaczęli zwężać z przodu. Wolę buty szerokie w palcach i „zero drop”, czyli bez podwyższanej pięty – wtedy stopy się nie męczą. A w domu chodzę boso, od małego.
Właśnie wróciłaś z USA, gdzie przeszłaś – jako pierwsza osoba z Polski – Appalachian Trail, szlak o długości 3500 km. Wcześniej przemierzyłaś w Nowej Zelandii Te Araroa, czyli 3008 km. Jak wybierasz te trasy?
To niesamowite, że jest taki długi szlak i człowiek może go przejść na własnych nogach. Jadąc do Nowej Zelandii, nawet nie wiedziałam, że będę pierwszą Polką, która ukończy przejście Te Araroa, ważna była dla mnie długość wyrażająca się czterema cyframi. Dla kogoś, kto zawsze dostawał trójkę z wuefu, to jest coś! W głowie mam galerię miejsc, o których czytałam w powieściach przygodowych. Kiedy widzę nazwę jakiegoś szlaku i wiem, że jest odpowiednio długi, a dodatkowo znajduje się w wymarzonym rejonie, to od razu kombinuję, jak tam pojechać. Trzymam plik w Excelu z całą listą takich miejsc. Jeśli ktoś czytał mojego bloga, wie, co mnie jeszcze kręci na trasie. Piękne widoki, przyroda oraz ślady dawnych kultur, koniecznie dawnych! Poznawanie nowych ludzi to nie są moje klimaty. Zwykle tym właśnie chwalą się wędrowcy, jest przecież moda na globalizm, wielokulturowość – to się sprzedaje. W trakcie wypraw spotkałam oczywiście wiele fajnych osób, otrzymałam dużo pomocy od napotkanych ludzi – nakarmili, podwieźli, pozwolili się wykąpać, czasem nawet przenocowali. Mam ich w dobrej pamięci, ale nie zamierzam używać tej pamięci do robienia medialnego szumu.
Jak sobie poradzić ze sobą przez tyle kilometrów?
O tym nawet ostatnio nakręciłam film na moim kanale na YouTubie. Wszyscy twierdzą, że rozmyślają o sprawach ostatecznych – o sensie życia, przemijaniu. Ja nie! Przeważnie medytuję lub obserwuję otoczenie. A jeśli już o czymś myślę, to o jedzeniu i gorącym prysznicu po powrocie do domu. Jak są parszywe warunki, to „wyświetlam” sobie całą serię takich przyjemnych wizualizacji. Ciepła woda, dobre jedzenie, miękkie łóżko, dach nad głową, w który stuka deszcz padający jesienią… Jest taki wiersz Leopolda Staffa, który bardzo lubię, więc go sobie recytuję. Gdybym myślała o sensie życia po drodze, tobym nigdzie nie doszła – depresja gwarantowana [śmiech]. Trzeba entuzjastycznie podchodzić do świata i cieszyć się na to, co jest przed nami!
Na Appalachian Trail specjalnie tak ułożyłaś trasę, żeby mieć przed sobą cały czas wiosnę?
Wyruszyłam na północ dlatego, że taka jest tradycja tego szlaku, która ciągnie się od czasu pionierów. Oczywiście łatwiejszym wariantem byłby ten z północy na południe, bo dłużej idzie się w ciepłej porze roku, a jednak 85% ludzi trzyma się tradycji. Pierwszego przejścia dokonał w 1948 r. Earl Schaffer. Potem napisał o tym książkę pod tytułem „Wędrówka z wiosną”. I rzeczywiście, ten wiosenny spektakl był niesamowity: wszystkie kwiaty zaczęły rozkwitać, dzikie rododendrony otaczały ścieżkę z każdej strony – to było niezwykłe. Potem cudowne jeziora na północy, w których można się było kąpać dwa razy dziennie. Łosie, 17 spotkanych niedźwiedzi, niezbyt groźnych, ale nazbyt towarzyskich – czasem zaglądały do obozu. Najpiękniejszy jest w Ameryce Północnej maj, ale już od kwietnia, po ustąpieniu śniegów, wyrastają coraz to nowe kwiaty: w jednym tygodniu żółte, potem różowe, całe dywany. W Europie nie widziałam nigdy takich ilości. Szlak został objęty ochroną jako dziedzictwo narodowe, są parki narodowe po drodze, jest las narodowy – wyjątkowy m.in. dlatego, że ciągnie się przez cały kontynent, przez różne strefy klimatyczne. Można zobaczyć tam tulipanowce, magnolie, mnóstwo gatunków dębów, klonów, cedry i białe sosny. Nieco dalej na północ jest niczym w dżungli. Ogromna wilgoć, wszystko paruje i aż się ciężko oddycha. Potem krajobraz miejscami upodabnia się do tundry, robi się skaliście, ale trasa cały czas konsekwentnie wiedzie wśród drzew. Dla mnie ta przyroda była porywająca, dla innych nie. Co ciekawe, na ogół spotkani ludzie nudzili się tam, marząc o alpejskich szerokich widokach. A przecież wyjątkowość Appalachian Trail polega właśnie na tym, że wiedzie przez las, i to las naturalny! Dla mnie były to 122 dni wspaniałej drogi.
Miałaś swój dzienny rytm?
Chcąc przejść ten szlak w dobrym czasie, musiałam nauczyć się wstawać naprawdę wcześnie, czego bardzo nie lubię. Trzeba oczywiście wyliczyć sobie dzienny dystans, posługując się specjalnym podręcznikiem dla laików, który podpowiada, gdzie znajduje się miejsce do spania, gdzie woda, gdzie najbliższa miejscowość ze sklepem itd. Wzdłuż trasy są rozmieszczone trzyścianowe wiaty z podłogą i dachem – to jest bardzo komfortowa sprawa. Nocuje się razem z innymi i z reguły ktoś wierci się już o piątej rano. Godzinę się zbieram: toaleta, jem śniadanie, zwijam materac. Przez następne 12 godzin cały czas idę, z małą przerwą na drugie śniadanie i lunch. Po południu zaczynam wypatrywać miejsca, które wcześniej zaplanowałam sobie na nocleg. Docieram tam koło dwudziestej, jem kolację, rozbijam obóz – zajmuje mi to wszystko półtorej godziny. Zasypiam w pięć sekund, do zobaczenia rano...
A ile ważył twój plecak?
Ten, który miałam w Nowej Zelandii, ważył 6 kg. Przed wyjazdem do USA nastawiałam się na to, żeby za dużo nie dźwigać. Uznałam, że jestem słaba fizycznie i muszę się bardziej ograniczyć, by mieć większe szanse. I wyszło 5 kg. Teraz mam zamiar zejść do czterech. Mowa oczywiście o bagażu, który się niesie ze sobą. Zapasowe rzeczy pakuje się w paczkę i „popycha” przed sobą drogą pocztową. Na pierwszej wyprawie rowerowej miałam ze sobą 10 kg! Było tam mnóstwo jajek od moich kur i porcje kaszy [śmiech].
Jeśli już nie nosisz jajek, to co z jedzeniem?
W Nowej Zelandii, kiedy robiłam 22 km dziennie, wystarczało, że na śniadanie piłam 0,7 l kakao i zajadałam ciasteczka. Jednak na Appalachian Trail, gdy dystans wydłużał się do 30 km, potrzebowałam więcej energii. Kupowałam po europejsku chleb i rano robiłam kanapki z nutellą i masłem orzechowym. Na lunch były chipsy – to jest bardzo dobry zasilacz; potem jeszcze suszone owoce oraz batony energetyczne, kanapki z salami, szynką i serem.
Ser i kanapki wytrzymały?
Amerykańskie jedzenie jest tak zakonserwowane, że nie ma szans się zepsuć, nawet kiedy nosisz je tydzień w najgorsze upały. Na kolację przyrządzałam sobie ziemniaki instant z boczkiem lub paczkowane makarony z sosem. Po drodze rosły też dzikie rośliny, które można jeść. Mogłam z nich robić sałatki i gotować potrawy. Zbierałam czosnek niedźwiedzi, szczypiorek, miętę, poziomki, maliny, borówki amerykańskie, które wcale nie są takie ogromne jak te w naszych sklepach.
Nie jest to zbyt odżywcze jedzenie. Skąd czerpiesz energię do tego nieustannego przebierania nogami?
Nie mam pojęcia. Coś we mnie działa podobnie do akumulatora w aucie. Nie znam się na samochodach, ale czy to nie jest tak, że jeżeli się ich używa, to się same ładują w trakcie jazdy?
No prawie, to alternator ładuje akumulator.
Dobra, wobec tego posiadam jakiś wewnętrzny alternator! Także im bliżej jestem końca szlaku, tym bardziej rozmyślam o następnych.
Co jest najtrudniejsze w takim chodzeniu?
Przejście szlaku, który ci się w ogóle nie podoba. Ostatnio tak było zimą na polskim wybrzeżu. Masz wyobrażenie, że będzie fajnie, a potem całymi dniami brodzisz w błocie i właściwie nie wiesz, po co tam jesteś. Nie cierpię też oglądać zniszczonej przyrody. Muszę przyznać, że Nowa Zelandia zafundowała mi sporo niemiłych niespodzianek tego typu, w tym śladów ludzkiej działalności pod postacią zastrzelonych królików i oposów gnijących w pułapkach. Były też problemy terenowe. Zdarzyło mi się wpaść do rzeki. Później regularnie martwiłam się, że znowu wpadnę; słysząc przed sobą szum wody, dostawałam palpitacji, ale to z czasem minęło. Bywają też burze, przed którymi trzeba uciekać z gór, tornada, paskudne ulewy czy deszcze trwające po kilkanaście dni – wtedy wszystko przesiąka wilgocią i człowiek zamienia się w wielką kałużę, a przynajmniej tak mu się zdaje. No i sam dojazd do szlaku jest trudny. Szkoda, że nie mogę się teleportować z Cieszyna gdzieś tam, od razu na początek trasy.
Kim jest Agnieszka Dziadek
Z wykształcenia geograf, z zamiłowania podróżniczka i blogerka. Wyrusza samotnie na wielomiesięczne wędrówki, a jej marzeniem jest przejście wszystkich długodystansowych szlaków świata. Na razie ma na koncie 12 000 km, w tym pokonanie nowozelandzkiego Te Araroa i amerykańskiego Appalachian Trail. Prowadzi kanał na YouTubie: pierwotna85, i bloga: www.acrossthewilderness.blogspot.com.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- Kuba otwiera się na świat? „Trzeba ją skleić na nowo – z emigracji i...
- Wybrali życie w Bieszczadach. Wierzą tylko w siłę przyrody
- 2300 km samotnej wędrówki – Łukasz Supergan o podróży po Iranie
- Miasta przyszłości. Za co warto cenić metropolie?
- „Samotne jeżdżenie może być fantastyczne” – Anna Jackowska o byciu kobietą na...
- „Jestem z Wilczej”. Zygmunt Miłoszewski o swojej Warszawie [WYWIAD]