Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Przyroda to wolność. Felieton Filipa Springera
Filip Springer, 12.04.2017
Spotkanie autorskie w Ełku. Przyszło trochę ludzi, kilkoro znajomych. Rozmawialiśmy o książkach, o mniejszych miastach, o tym, co się ostatnio w Ełku działo. Potem poszliśmy z organizatorami coś zjeść. Przyłączył się do nas C. ze swoją dziewczyną. Przyjechał z Augustowa, do Ełku to kawałek. Znamy się jeszcze z czasów krótkich spodenek, czyli z harcerstwa. Usiedliśmy w knajpie nad zamarzniętym jeziorem. I wtedy padło zabarwione ironią pytanie: – To wy z harcerstwa się znacie?
Znam ten ton, znam go bardzo dobrze. Że niby do harcerstwa to sami loserzy trafiali, klasowe popychadła, ciućmoki, co normalnych kolegów nie mają. Spojrzałem na C., uśmiechał się. Rzuciłem więc tylko: – No, z harcerstwa, ale z nami w tę grę nie pograsz.
Kilka dni później rodzice przysłali mi małą paczkę. W środku był plik starych odbitek z tamtych czasów. Robili porządek w swoich zdjęciach, wybrali te, na których widać mnie w różnych stadiach przepoczwarzania się z chłopca w mężczyznę.
NA TEMAT:
Bywały takie miesiące, że żadnego weekendu nie spędzałem w domu. Nieustannie gdzieś nas ciągnęło. I nie że w jakieś konkretne miejsca. Nawet tak mówiliśmy, że jedziemy „do lasu”. Nie podawaliśmy nazwy miejscowości, bo po co. Ważne było tylko to, że za ostatnimi zabudowaniami zaczynał się las.
Jeździliśmy, żeby się uchodzić, zmęczyć, unorać. Cały dzień gdzieś w głąb, w największą możliwą głuszę (choć co to za głusza pod Poznaniem). Tylko po to, żeby rozpalić ogień, zjeść kiełbasy z kija, dogryźć kanapką wsadzoną do plecaka przez matkę.
Albo na wskroś, tak też czasem lubiliśmy. Rysowaliśmy na mapie linię i po prostu nią szliśmy, na azymut, przez lasy, pola, w poprzek dróg i ludzkich zagród. Wieczorem dochodziliśmy do jakiejś zagubionej stacji kolejowej i łapaliśmy ostatni pociąg do Poznania. Wracaliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Przez kilka następnych dni nasze ubrania pachniały dymem z ogniska. Gdy zapach wietrzał, wiedzieliśmy, że trzeba znowu wyruszyć przed siebie.
Potem zakochaliśmy się w wodzie. To było na obozie pod Piłą. Chłop z gospodarstwa obok miał kilka starych kajaków, obiecał nam je pożyczyć za drobną opłatą. Były dziurawe jak sito. Płynęliśmy Rurzycą, zatrzymując się co kilometr, by wybrać wodę. Dziury w niektórych kadłubach były wielkie na dłoń. A do tego padało.
Mieliśmy wszystko mokre, nie wzięliśmy namiotów, bo uznaliśmy, że na jedną noc nie warto. Żarcie trzymaliśmy w kartonowych pudłach, które od tej wody rozmiękły, podobnie jak ich zawartość. Z nasączonej wodą masy, która kiedyś była chlebem, lepiliśmy kulki, przyklejaliśmy je do patyków i próbowaliśmy osuszać nad ogniskiem. Wszystko w czasie tych dwóch dni zrobiliśmy źle, dokładnie wszystko. A i tak wróciliśmy oczarowani wędrowaniem.
Przez następne lata nie robiliśmy właściwie nic innego. Krutynia, Brda, Gwda, Obra. Z całym dobytkiem w kajakach, z plecakami, z jedzeniem. Pobłażliwie spoglądaliśmy na tych, którzy pływali „na lekko”, a sprzęt i zaopatrzenie woziły im wynajęte busy. My byliśmy wolni. Po całym dniu wiosłowania mogliśmy rozbić się gdziekolwiek nad rzeką.
Dziś, gdy sobie to wszystko przypominam, to myślę, że właściwie tylko o tę wolność chodziło.
W końcu zamarzyła się nam tratwa. Taka, jak z książki o Hucku Finnie. No, może prawie taka. Wyżebraliśmy gdzieś sześć wielkich beczek po oleju opałowym, dokładnie je uszczelniliśmy i obudowaliśmy drewnianym stelażem. Całość pokryliśmy starą plandeką, na ten pokład wrzuciliśmy graty i popłynęliśmy Wartą. Nurt niósł nas leniwie, czasem trzeba było tylko machnąć sterem albo popchnąć tyczką, żeby nie wpaść na brzeg. Całe dnie spędzaliśmy, smażąc się w słońcu, wyżerając zapasy, grając na gitarach i gapiąc się na brzeg. Trzy tygodnie, prawie miesiąc, w tempie rzeki.
Dlatego tak alergicznie reaguję na zadawane ironicznym tonem pytanie, czy byłem w harcerstwie. Byłem.
Pamiętam, jak wpłynęliśmy tą tratwą do Poznania, pod mostami, po których ludzie spieszyli z pracy do domu. Było popołudnie, na Hetmańskiej korek. Leżałem na tratwie, gapiłem się w niebo, a most powoli przesuwał się nade mną. To uczucie przewagi, jakie miałem wtedy nad tymi, którzy stali w korku... Nie da się go porównać z żadnym innym.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- Mistrzowie świata w podrabianiu. Felieton Moniki Witkowskiej
- Pierwszy kraj, do którego nie chcę wracać. Felieton Moniki Witkowskiej
- Marzysz o napisaniu książki podróżniczej? Zastanów się dwa razy [Felieton...
- Kroniki hotelowe. Felieton Filipa Springera
- Couchsurfing – wybawienie czy ograniczenie w podróży? Felieton Moniki...
- Spódnica w proszku i inne rebusy językowe. Felieton Moniki Witkowskiej