Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Tajlandia rok 2551
SPOKÓJ
Ko Lanta to jedna z największych wysp w tym rejonie. Są tu piękne szerokie plaże usiane małymi skupiskami bungalowów i barów. Najdłuższa z nich - Long Beach - ciągnie się przez niemal dwa kilometry. Magda, dla której jest to jedenasty pobyt w Tajlandii, mówi, że sporo się tu zmieniło. Kiedyś było bardziej dziko i ustronnie. Wszystkie wyspy powoli ulegają tym samym tendencjom, które zamieniły Phuket i Ko Samui w tajlandzkie Władysławowo u szczytu sezonu. Na ich tle Ko Lanta wydaje się relatywnie spokojna. Nie ma tu (jeszcze!) tłoku ani morderczej konkurencji. Wyspę zwiedzamy na półautomatycznym motorze 125 cc, jakich w tym kraju tysiące. Koszt ich wynajmu waha się od 25 zł za dobę na południu Tajlandii do 10 zł w górach. Motorynki to coś więcej niż środek transportu - to istne zjawisko społeczne. Chyba każda tajska rodzina taką posiada. Czasem na jednym chybotliwym pojeździe widuje się po trzy, a nawet cztery osoby - takie ruchome, wielopokoleniowe ludzkie piramidy.
NA TEMAT:
SYMBIOZA
Wieczorem, w bambusowych barorestauracjach smażą się świeże krewetki i głośniki sączą dubową muzykę. Spacerujemy pod gwiaździstym niebem, nie mogąc się zdecydować, gdzie wypić naszego powitalnego drinka. Siadamy wreszcie w barze Pana Yepa. Bar mieści się tuż obok naszych bungalowów i sprawia wrażenie, jakby był częścią tego ośrodka. Dopiero po kilku dniach orientujemy się, że istnieje cicha zgodność interesów między Panem Yepem a Panią Tukta, u której wynajmujemy bungalowy. Pani Tukta jest muzułmanką. Religia zabrania jej sprzedawania alkoholu, więc w tej kwestii gości Tukty obsługuje Yep - buddysta. Tukta, do której należy granicząca z barem restauracja, serwuje z kolei jedzenie i wszyscy są zadowoleni. Na dalekim południu wciąż działają muzułmańskie ruchy separatystyczne, co pewien czas krwawo tłumione przez rząd tajlandzki. Jednak tutaj buddyści i muzułmanie najwyraźniej żyją w symbiozie. Obywatele tego samego kraju razem czerpią z jego bogactw i razem trwają w jego tragediach. Fala tsunami z 2004 r. obeszła się łagodnie z Ko Lantą. Na tle innych wysp, takich jak Phuket czy Phi Phi, liczba zabitych była znikoma. Tukta wspomina o dziesięciu. Składa ręce i mówi, że mieszkańcy Long Beach mieli olbrzymie szczęście, ponieważ tu nikt nie zginął. Były tylko straty materialne. Jej resort zaległ na wysokość pasa w mule, bar Yepa zdmuchnęło z plaży jak domek z kart. Kiedy Yep o tym opowiada, nie ma w jego głosie żalu. Cieszy się, że przeżył. Co z tego, że jest teraz obciążony zadłużeniem, które będzie spłacał przez wiele lat.
UMIAR
Tajowie to naród niezwykle łagodny i pełen tego szczególnego taktu, który nie pozwala przerzucać swoich frustracji na innych. Ich pogoda ducha wynika być może z religii. Buddyzm - a konkretniej jego starsza odmiana zwana theravadą - jest głównym wyznaniem w tym państwie (dotyczy ok. 95% mieszkańców). Przeciętny Taj wierzy, że ciało jest tylko chwilowym przystankiem w wiecznej wędrówce dusz. W dużym uproszczeniu to, kim będziemy w przyszłym życiu - czy człowiekiem szczęśliwym i majętnym, czy może tylko zwierzęciem - zależy od tego, jacy jesteśmy teraz. Tajowie starają się być dobrzy i chętni do pomocy innym, z naszego punktu widzenia bezinteresownie, z ich na poczet przyszłego, lepszego życia. Być może dlatego są także narodem tolerancyjnym wobec różnych inności. Jeśli jesteś transseksualistą i jak wiadomo, masz w Polsce nielekkie życie, wsiadaj w samolot i leć do Tajlandii. Tam nie tylko w miastach, ale i na najdalszej prowincji widok młodych chłopców przerobionych na dziewczęta jest czymś normalnym. Nie wytyka się ich palcami, nie zatruwa im życia, nie są obiektami moralnych krucjat. W końcu ciało jest tylko chwilowe i może się tak zdarzyć, że na jeden z żywotów dusza trafi w to nieodpowiednie.
SYLWESTER
Odliczamy godziny do 1 stycznia. Noc sylwestrowa rozpoczyna się u Tukty, która specjalnie na tę okazję wynajęła zespół grający coś na kształt tajskiego disco polo. Tukta tłumaczy, że są to gwiazdy dużego kalibru, może trochę zapomniane (byli sławni w latach siedemdziesiątych), ale wciąż znani i lubiani. Przytakujemy grzecznie i staramy się słuchać tak, aby nasze twarze nie zdradzały z trudem tłumionego śmiechu. Zespół jest w najlepszym wypadku komiczny, w najgorszym - nieznośny. Inni goście Tukty bawią się doskonale i my w końcu, przezwyciężając opory muzyczno-estetyczne, dołączamy do nich. Przed dwunastą wychodzimy na plażę. Na czarnym niebie unoszą się setki lampionów. Są to ponadmetrowe tuby z przezroczystego papieru, wewnątrz których pali się knot nasączony benzyną. Gdy odpowiednia ilość ciepłego powietrza zbierze się w zamkniętej tubie, lampion szybuje w górę. Na horyzoncie tłoczą się miriady świateł, są już tak małe, że wyglądają jak eskadry sputników. Według tajskiej tradycji każdy z nich niesie w sobie czyjeś życzenia i nadzieje na nowy rok, a także modlitwę za zmarłych.
TŁOCZNO
Opuszczamy Ko Lante wewnątrz łupiny z dieslowskim motorem. Łódka jest chwiejna i zalewają nas fale, przyprawiając kilkoro innych pasażerów o chorobę morską. Kolejny przystanek naszej podroży to Raily Beach, wąski cypel stałego lądu, położony niedaleko Krabi. To raj dla ludzi uprawiających wspinaczkę sportową. Kiedy wpływamy na jego zachodnią plażę, z wody wyłaniają się olbrzymie skały wyglądające jak świece zalane zaschniętą stearyną. Ugięci pod ciężarem toreb wyskakujemy z łódki wprost do wody i ruszamy w głąb miasta. Dzień dobiega końca, lecz Raily wciąż tętni życiem. Jest tu mnóstwo barów, sklepów i tabuny turystów. Na plaży jakaś angielska para bierze ślub, wokół setki ludzi polegują na piasku i oglądają zachód słońca.
SZWEDZI
W ciągu dnia ciężko tu znaleźć kilka wolnych centymetrów. Turyści bez przerwy kłębią się między restauracjami a morzem. Na obrzeżach plaży piętrzą się bambusowe budki, w których można zamówić masaże i inne zabiegi pielęgnacyjne (są one z resztą godne polecenia: higiena w tych miejscach jest zazwyczaj na bardzo dobrym poziomie, a cena masażu wynosi między 20 a 30 zł). Przyglądamy się, jak grupa pijanych Szwedów próbuje się wspiąć na budki i jeden z grubasów przebija nogą tekturowy dach. Zlatuje na piasek i zachwycony zainteresowaniem, jakie wzbudził, pozuje do zdjęć. Pręży się jak tancerka w barze erotycznym, podczas gdy jego kumple wkładają mu banknoty za kąpielówki. I wtedy dzieje się coś zaskakującego - dotąd spokojni, obojętni wręcz Tajowie wpadają we wściekłość. Człowiek, któremu zniszczono dach, nie robi żadnej awantury. Ale raptem na Szweda rusza kilka oburzonych osób krzyczących coś łamaną angielszczyzną. Okazuje się, że w pojęciu tubylców popełniono jedno z najgorszych możliwych wykroczeń - obrażono tajskiego króla. Jego podobizna widnieje na monetach i banknotach. Kontakt twarzy Bhumibola Adulyade, znanego jako Maharaja Rama IX, z włochatym ciałem pijanego Europejczyka jest niedopuszczalny. Tajowie otaczają rodzinę królewską niezwykłym szacunkiem, o czym można się łatwo (a w tym wypadku dość brutalnie) przekonać. Dlatego w Tajlandii lepiej uważać, aby przypadkiem nie nadepnąć na monetę albo zachowywać się niestosownie w pobliżu zdjęcia monarchy.
TAJLANDZKIE DROGI
Uciekamy z Raily Beach po dwóch dniach autobusem "24 vip", co oznacza, że są w nim 24 miejsca leżące, telewizor z tajskim karaoke i steward z butelką wody. Na szczęście nikt nie nalega, by skorzystać z karaoke. Podróż jest bardzo wygodna. Wszystkim, którzy odwiedzają Tajlandię, polecałbym przemieszczanie się naziemnymi środkami transportu. Po pierwsze, drogi w Tajlandii, nawet w najbardziej zatęchłej dziurze, mają lepszą nawierzchnię niż w centrum naszej stolicy. Po drugie, jest to najlepszy sposób doświadczenia prawdziwego, bardziej prywatnego oblicza tego kraju. Autobusy zatrzymują się w małych mieścinach i na stacjach benzynowych, gdzie można kupić najdziwniejsze w naszym pojęciu jedzenie. Czasem tego typu doświadczenia potrafią być wiekopomne - Magda do dziś się wzdryga na myśl o oranżadzie, której spróbowała na jednym z tych przystanków. Smak, jak ona to określa - rybno-ziołowo--miętowym z domieszką cukierka - pozostał jej w pamięci przez następne kilka dni.
CHIANG MAI
Po całonocnej podroży docieramy do Bangkoku i znów lecimy samolotem, teraz 800 km na północ do Chiang Mai. To druga co do wielkości metropolia Tajlandii, ale jakże inna od kolosalnej stolicy. Położona w górach nad rzeką Pink River, liczy 5 milionów mieszkańców, lecz nie sprawia wrażenia ciasno zaludnionego molocha. Może dlatego, że nie ma tu drapaczy chmur - jedynie niska zabudowa. Brzegi rzeki są usiane drewnianymi pensjonatami z początku dwudziestego wieku. Pełno tu muzeów, świątyń, bazarów z jedzeniem i kwiatami, a wśród nich jedna z głównych atrakcji - night market - który otwiera swoje stragany dopiero po zmroku. Siedząc w knajpie zalanej światłem jarzeniówek, patrzymy, jak night market zapełnia się tłumem dotkniętych na tę chwilę obłędem turystów. Tu można kupić wszystko, począwszy od pamiątek, przez ubrania, tkaniny, samurajskie miecze i podróby roleksów, aż po meble z drewna tekowego, takie, za które w Europie człowiek musiałby wydać wszystkie oszczędności.
BOHEMA W GÓRACH
Ale Chiang Mai to tylko chwilowa przerwa w podróży do celu. Celu, który wbrew logice przyćmiewa nawet najpiękniejsze plaże południa. Od początku pobytu nie możemy się doczekać momentu, gdy znów się tam znajdziemy. Jest to maleńka, górska mieścina Pai. Aby tam dotrzeć, trzeba przeżyć meczącą czteroipółgodzinną podróż autobusem kurnikiem (połowę miejsc okupują w nim zwierzęta). Jest to zaledwie 120 km od Chiang Mai, ale droga biegnie wzdłuż wijących się serpentyn i jest usiana licznymi posterunkami policji. Wjeżdżamy właśnie w rejon złotego trójkąta, czyli szlaku przemytniczego miedzy Birmą, Tajlandia i Laosem. Wśród zielonych gór, aż po szczyty porośniętych drzewami, mieści się dolina, w której leży Pai. Przyznaję, że jest to dziwne miejsce - rodzaj uduchowionej enklawy, gdzie na zaledwie kilku krzyżujących się ulicach znajdziemy ze dwadzieścia galerii, kilkadziesiąt knajpek, świetny klub z jazzem na żywo, a nawet minikino z wyborem filmów światowej klasyki. Taki tajski, posthipisowski Kazimierz. Ludzie, których mijamy na ulicach, też różnią się od przeciętnych turystów - lekko zakurzeni górskim pyłem, zaprawieni w trudniejszych warunkach. Wyglądają tak, jakby ktoś wyselekcjonował ich spośród rozleniwionych tysięcy, które pozostają na wybrzeżu. Większość stałych mieszkańców Pai to tajscy emigranci z wielkich miast. Wśród nich są muzycy, fotograficy i artyści. Spotykam także montażystę filmowego, który teraz prowadzi położony na wzniesieniu odkryty basen, i Amerykanina, właściciela baru na głównej ulicy. Jego specjalnością są koktajle z trawy (tej zwykłej, naziemnej trawy), które mają ponoć niezwykłe właściwości oczyszczające. Skuszeni tą obietnicą, wszyscy skacowani turyści snują się do jego baru.
Za progiem klimatyzowanego lotniska w Bangkoku przytłacza nas ściana gorącego powietrza. Atmosfera jest ciężka od smogu, słychać ostre gwizdy policjantów kierujących ruchem setek furkoczących samochodów. Muszę usiąść wyczerpany wielogodzinnym lotem. Magda też jest wykończona. Nie licząc zmiany czasu, w Polsce jest pierwsza w nocy. Tutaj siódma rano i już dwadzieścia kilka stopni gorąca. W Tajlandii mamy grudzień 2554 r. - to data liczona od narodzin Buddy. Minęło 5 lat, odkąd tu przyjechałem po raz pierwszy. W międzyczasie kraj dotknęła klęska tsunami, nastąpił przewrót polityczny, separatyści z południa podłożyli dziewięć bomb w centrum Bangkoku w samego sylwestra i zakończył się roczny stan wojenny. Teraz wszystko znów jest spokojne. Powróciły demokratyczne wybory i - jak zdążyłem zaobserwować - wybudowano nowe lotnisko. Po raz pierwszy trafiłem do Tajlandii zupełnym przypadkiem, dosłownie na trzy dni, a wyjeżdżałem całkowicie zakochany - w kolorze, zapachu i smaku tego kraju, zaskoczony serdecznością jego mieszkańców. To samo zauroczenie widzę teraz na twarzach spalonych na rodzynki Europejczyków, którzy kręcą się po lotnisku. Czekamy na następny samolot, który zabierze nas 1000 km na południe, do Krabi, małej mieściny portowej położonej na brzegu Morza Andamańskiego. Bilety z Polski do Tajlandii sporo kosztują, ale podróżowanie wewnątrz kraju jest tanie i wygodne. Tajlandia ma doskonale rozbudowaną sieć lokalnych tras rejsowych. Przeciętna cena biletu lotniczego waha się ok. 250 zł. Dalej będziemy się przemieszczać na promach i łódkach, aż dotrzemy na wyspę Ko Lanta. Marzę o tym, by jak najszybciej wydostać się z Bangkoku, położyć na plaży, zamówić masaż i zjeść cokolwiek, co będzie miało ten smak, za którym tak tęskniłem.
Polub nas na Facebooku!