Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Laos: Chillout nad Mekongiem
Tańczący z Ladyboyami
W Vientiane żar bije z nieba, a wokół nas kłębią się kierowcy tuk-tuków, czyli tutejszych taksówek rowerowych. Turysta to pieniądze, w walce o białego klienta nie odpuszcza się. Po dłuższych targach i przekomarzankach wsiadamy do prowizorycznego, acz sprawnego pojazdu i rozpoczynamy poszukiwanie hostelu. Pierwszy, drugi i trzeci pełne - ale co tu się dziwić, pisze o nich przewodnik Lonely Planet. W końcu z braku miejsc zmuszeni jesteśmy zamieszkać w hotelu. Dziesięć dolarów od osoby za pokój trzyosobowy to suma niebagatelna jak na tutejsze warunki. Ale nie mamy wyjścia; zrzucamy toboły i ruszamy w miasto. Vientiane przypomina trochę Juratę w sezonie. Tylko zamiast morza jest Mekong, który w tym miejscu stanowi granicę z Tajlandią. Zamiast drzew iglastych rosną palmy, a wszędzie dookoła buddyjskie świątynie i mnisi przechadzający się w pomarańczowych szatach. Wcześnie rano obserwujemy, jak idą gęsiego, a przechodnie zatrzymują ich kolejno i składają pokłony oraz podarunki - najczęściej w postaci garści ryżu. Wieczorem natomiast miasto opanowują globtroterzy. Na rynku sąsiadującym z Pha That Luang - złotą stupą będącą symbolem buddyjskiej religii i laotańskiej suwerenności - turyści robią zakupy. Największym zainteresowaniem cieszą się oczywiście pamiątki w postaci podrabianych toreb Louis Vuitton, Chanel czy Gucci, wszystkie po 10 dolarów. W lokalnych dyskotekach bawią się głównie przybysze z Zachodu, a towarzyszą im eleganckie młodziutkie Laotanki, z których znaczna część to ladyboye, czyli zgrabni chłopcy w obcisłych sukienkach, butach na obcasie, z nienagannym makijażem i peruką. Nie do rozpoznania. Wszędzie pije się tutejsze piwo Lao Beer oraz miejscową wódkę ryżową Lao Lao; trunki te zagryzamy kupionymi w mobilnej kuchni, smażonymi na blasze naleśnikami z bananem i karmelizowanym mlekiem.
NA TEMAT:
Wszystkie Oblicza Buddy
Drugiego dnia wypożyczamy skutery - 10 dolarów za dobę. Skutery są w Laosie najbardziej popularnym środkiem transportu. Na nasze szczęście nie ma tu takiego natężenia ruchu jak chociażby w Hanoi, gdzie mieszkańcy za nic mają przepisy drogowe, a instytucja przejścia dla pieszych nie istnieje. W momencie przekroczenia granic Vientiane droga asfaltowa zamienia się w piaskową. Od pyłu - i upału - aż trudno oddychać. Jadąc wzdłuż Mekongu, dojeżdżamy do Xieng Khuan znanego również jako Buddha Park. To Duchowe Miasto zostało zaprojektowane i zbudowane w 1958 roku. Znajdują się tu wszelkie symbole buddyzmu oraz hinduizmu: kamienny Budda, Shiva i Vishnu we wszystkich postaciach. Wstęp - dwa dolary. Jedziemy dalej, uważając na stada krów blokujących co i rusz drogę. Wraz z długością przebytej trasy rośnie zdziwienie przyglądających się nam ludzi. Dorośli jeszcze jako tako - uśmiechają się, machają i pozdrawiają. Ale dzieci płaczą na nasz widok. Taki blady człowiek to dla nich nowość. Wraz ze zmrokiem zmierzamy z powrotem do Vientiane. Stolicę opuszczamy istnym disco busem, mrugającym tysiącami światełek niczym choinka. Jako że wybraliśmy wersję lux, przysługują nam miejsca leżące, wilgotne chusteczki, paczka wafelków i butelka wody mineralnej. A do tego urocza stewardesa, która z wielkim namaszczeniem wykonuje każdą najdrobniejszą czynność. Dawno nie doświadczyliśmy takiej wygody i całą drogę śpimy jak zabici. Wysiadamy w Paxe i usiłujemy złapać transport do Champasak. W końcu lituje się nad nami kierowca ciężarówki; wrzuca nasze bagaże na naczepę i w drogę. Nie jesteśmy jedynymi pasażerami - współtowarzyszami podróży okazują się Polacy. Tak więc jedziemy i jedziemy, podekscytowani spotkaniem rodaków gawędzimy, wymieniając informacje i spostrzeżenia. Tak się rozgadujemy, że mijamy cel wycieczki. Cóż - jedziemy dalej. Wreszcie wysiadamy nad brzegiem Mekongu. Stąd odpływają łódki na 4000 Islands, czyli wyspy delty Mekongu, których jest, jak nazwa wskazuje, około czterech tysięcy. Skoro nasi nowi znajomi się tam wybierają, to my też. Płacimy po trzy dolary od osoby i płyniemy. Rejs okazuje się pełen emocji - łódka to całkowita prowizorka, a tą prowizorką mknie po Mekongu kilkanaście osób. Po 20 minutach dopływamy na wyspę Don Det. Malownicza, z daleka wygląda na opuszczoną. Na brzegu wita nas bawół, niczym niewzruszony moczy swe potężne ciało w wodzie. Robi się późno, trzeba znaleźć nocleg. Pukamy do bambusowych bungalowów. Zajęte, zajęte, idziemy dalej. Wreszcie trafiamy na wolny domek. Zbity z desek, w środku duże łóżko z moskitierą, do tego drewniany krużganek z hamakiem, po ścianach drepczą gekony - a pod nami płynie rzeka. Koszt za dobę - dwa dolary. Bierzemy.
Świątynie i Słonie
Na wyspie królują turyści, codziennie ktoś wyjeżdża, ktoś nowy przyjeżdża. Z całego świata nadciągają tu amatorzy robienia niczego. Przed knajpą zdejmujesz buty, zamawiasz bagietkę z dżemem na śniadanie, pijesz piwo, leżysz na plaży. Wypożyczasz od serdecznej pani dętkę, kładziesz się na wodzie. Wsiadasz na rower albo idziesz na masaż za pięć dolarów. A potem, niczym na koloniach, śpiewasz piosenki, siedząc na plaży przy ognisku. Każdy w swoim języku. Do domu wracasz po ciemku - na Don Det prąd jest, ale tylko przez cztery godziny dziennie. Tak właśnie spędzamy całe dnie na wyspie. Kto się tu wybiera, niech pamięta o wcześniejszym wypłaceniu pieniędzy na lądzie; tu płaci się tylko gotówką. Dla urozmaicenia wykupujemy u pana, który prowadzi kafejkę internetową połączoną z biurem turystycznym, wycieczkę do świątyni w Champasak. Na miejscu decyduję się na przejażdżkę na słoniu - i po tym doświadczeniu obiecuję sobie, że już nigdy więcej czegoś tak niehumanitarnego nie zrobię. Oglądamy też wodospady Khon Phapheng, najpotężniejsze w południowo--wschodniej Azji. Samo Champasak, dziś małe miasto w prowincji o tej samej nazwie, było niegdyś stolicą Laosu. Znajdujące się tu Wat Phu (dosłowne "świątynia na górze") stanowiło część imperium khmerowskiego, ze stolicą w Angkor, Kambodży. Pierwsze budowle powstawały tu już w X wieku n.e., a ruiny, które zwiedza się dziś, to pozostałości po świątyniach z XI wieku.
Koniec Przygody
Właściciel biura, które zorganizowało naszą wycieczkę, okazuje się lokalnym potentatem. Poza biurem i kafejką ma w posiadaniu jeszcze łódkę, którą płyniemy z powrotem na ląd. Każda przeprawa przez Mekong to loteria. Poprzednia partia turystów skończyła w wodzie. Na szczęście nikt nie ucierpiał, ale bagaże przepadły. My jednak bez uszczerbku docieramy do brzegu. Nasz dobrodziej podwozi nas jeszcze do granicy z Kambodżą - oczywiście własnym busem, a jak! Przytula, żegna, pozuje do pamiątkowych zdjęć, namawia do powrotu. Wsiada do swego automobilu i odjeżdża, pozostawiając nas samych sobie. Stoimy na granicy, na bezludziu. Szlaban, drewniana budka, a w niej celnicy skrupulatnie sprawdzający paszporty i wydający kambodżańskie wizy. W miejscu gdzie kończy się nasza przygoda z Laosem, kończy się też asfalt...
Na początku było karaoke. Z Hanoi w Wietnamie do laotańskiej stolicy Vientiane jedziemy autokarem. 24 godziny. Pasażerowie siedzą gdzie popadnie - szczęśliwcy na siedzeniach, reszta między siedzeniami, na workach z mąką, z kaszą albo na własnych plecakach, które dawno pospadały właścicielom z półek na głowę. A z głośników karaoke, non stop, na pełen regulator. Śpiewa każdy, z kierowcą włącznie. To chyba jedyny sposób na to, by w tym upale nie zasnął... Na granicy wysiadamy. Czekają nas kontrole i opłaty, ale po godzinie jesteśmy z powrotem w drodze. A droga tu, trzeba przyznać, całkiem niezła. Asfalt jest. Niekompletny, ale ważne, że w ogóle jest, bo w tej części świata (szczególnie w Laosie i Kambodży) główne arterie są na ogół z piasku, co w okresie deszczowym uniemożliwia przejazd przez całe wręcz regiony. My jednak przemieszczamy się w głąb kraju bez utrudnień - jest luty, czyli sucho. Mijamy wioski, miasta, domy na palach, dzieciaki bawiące się w piasku, stragany z owocami: mango, ananasy, banany. Jedna po drugiej opadają głowy podróżników. Budzą mnie głosy. Autokar zatrzymał się, przez otwarte okna damskie dłonie wtykają bliżej nieokreślone smakołyki, w tym coś, co wygląda jak mięso na patyku. Panie pokrzykują jedna przez drugą, pasażerowie chętnie kupują. Tylko nasza europejska grupa się waha - ja i dwóch moich kolegów z Polski oraz trójka Anglików - ale w końcu dajemy się skusić na pieczone banany. Jedziemy dalej. Robi się coraz bardziej gorąco. Coraz mniej wygodnie.
Polub nas na Facebooku!