Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Republika Południowej Afryki – najciekawsze miejsca, które warto zobaczyć
Łukasz Długowski, 30.10.2018
Kiedy siedzę w restauracji, przed oczami mam Górę Stołową (1085 m n.p.m.), jedna z ikon miasta. Widzę tylko jej podstawę, wierzchołek ukryty jest w chmurach. Tak wygląda niemal każdego poranka, a to z powodu wilgoci przynoszonej znad nieodległego Atlantyku.
Chociaż szczyt leży w granicach Kapsztadu, jest naprawdę dzikim miejscem. Nadal można tu spotkać węże, mangusty i jeżozwierze, jeszcze do lat 20. XX wieku polowały tutaj lamparty. W Parku Narodowym Gór Stołowych, którego wierzchołek jest częścią, występuje ok. 2 tys. gatunków roślin, więcej niż w całej Anglii. Nie ma takiego drugiego miejsca na Ziemi, o podobnej powierzchni, w którym rosłoby tyle zagrożonych wyginięciem gatunków roślin.
Łańcuch gór ciągnie się od wybrzeża (zaczyna się tzw. Wzgórzem Sygnalizacyjnym), aż do Przylądka Dobrej Nadziei. W ciągu pięciu dni, idąc kultowym szlakiem Hoerikwaggo (75 km długości) można dojść z Kapsztadu do Przylądka. Chciałbym kiedyś tego spróbować, bo dotrzeć na południe o własnych siłach, a dojechać tam autem to dwie różne sprawy.
Na razie zachwycam się widokiem ze szczytu – dobre warunki wcale nie należą do częstych. Nagminnie zrywają się tu silne wiatry. Bywa, że na szczycie rozlega się wycie syreny alarmowej i wszyscy biegiem pakują się do kolejki i zjeżdżają na dół, by uciec przed wichurą.
Waterfront
Jeśli ktoś będzie was oprowadzał po Kapsztadzie, na pewno zabierze was na Waterfront. Stare doki, które miasto zamieniło w sieć restauracyjek i sklepów, są jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych miasta. Stąd odpływają statki na Robben Island, wyspę-więzienie, w którym 18 lat siedział Nelson Mandela. Tutaj też można wsiąść na łódź zabierającą śmiałków na nurkowanie (w klatce) z rekinami.
Wybieram bezpieczną opcję – katamaran, którym wieczorem wypływam na Zatokę Stołową. Spoglądam na Afrykę z tej samej perspektywy, z jakiej patrzył na nią w 1652 r. Jan van Riebeeck, pracownik Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, który dał początek dzisiejszemu Kapsztadowi. Van Riebeeck miał zbudować port, w którym mogłyby się zatrzymywać statki płynące z Europy do Indii. Poszło mu na tyle dobrze, że przyczółek zamieszkany w 1658 r. przez 360 osób, rozrósł się w metropolię, w której dziś tłoczy się 3,7 mln ludzi.
Haut Bay
Żeby zbudować miasto z prawdziwego zdarzenia, Jan van Riebeeck potrzebował drewna. W okolicy Kapsztadu jest zbyt mało opadów, by wyrósł tam spory las, więc Holender ściągał surowiec z Haut Bay (dosł. „drewnianej zatoki”), miasteczka oddalonego o 20 km na południe.
Ja, zamiast po drewno, jadę tam dla fal i fok. Haut Bay jest jednym z 16 miejsc na świecie, w którym da się surfować na falach osiągających nawet 14 m wysokości. Między majem a sierpniem odbywają się tu zawody Red Bull Big Wave Africa.
Przez pozostałą część roku Haut Bay to senne miasteczko, z którego kilkadziesiąt razy dziennie wypływają kutry, katamarany i stateczki w kierunku Duiker Island. Na wysepce wielkości boiska do kosza tłoczą się setki fok, drugie tyle ptaków, a w wodzie podobno czyha na nie masa rekinów.
Niemal równie ciekawy jak futrzaste foki jest port. Na przyjezdnych czeka w nim sporo zespołów śpiewających afrykanerskie pieśni i magików wszelkiej maści. Najciekawsze zdaje się trio: foka plus dwóch chłopaków. Jeden z nich siada na brzegu mola, dobre dwa metry nad poziomem wody. Wkłada do ust rybę, pochyla się, a wtedy z morza wyskakuje foka. Chwyta rybę w pysk i wskakuje z powrotem do wody.
Zatoka pingwinów
Z Haut Bay na Przylądek Dobrej Nadziei można dojechać na dwa sposoby: drogą w głębi lądu albo Chapman’s Peak Drive, uznawaną za jedną z najbardziej widowiskowych tras na świecie. Chappies, jak mówią o niej miejscowi, to dziewięć kilometrów asfaltu wijącego się 114 zakrętami wokół Chapman’s Peak (593 m n.p.m.). Przez całą trasę przed maską pojazdu rozpościera się niesamowity widok na ocean. Po drodze są przystanki dla piknikowiczów, miejsca do obserwacji wielorybów i strome podjazdy, na których w marcu odbywają się wyścigi kolarskie, a w wielkanocny weekend ultramaraton Dwóch Oceanów.
Zatrzymuję się nad Zatoką Fałszywą. Statki Kompanii Wschodnioindyjskiej, wracające z Indii do Europy, często myliły ją z Zatoką Stołową, z której miały wpłynąć do Kapsztadu. Stąd jej obecna nazwa. Od niedawna częściej niż statki można w niej spotkać pingwiny afrykańskie.
Zaczęło się w 1982 r. od dwóch par, które osiedliły się na jednej z najlepszych plaż na obrzeżach Simon’s Town. Pomiędzy wygłaskanymi przez morze granitowymi skałami założyły gniazda. W następnych latach dołączały do nich kolejne ptaki, aż powstała kolonia licząca około trzech tysięcy pingwinów. Nie zniechęcili ich nawet turyści, którzy nie potrafili trzymać się na dystans, wchodzili w gniazda, niszczyli je, a czasami ranili ptaki. Ostatecznie lokalne władze zbudowały wokół plaży drewniane pomosty z barierkami. Teraz pingwiny mają święty spokój, a turyści widzą je niemal na wyciągnięcie ręki.
Johannesburg
Końce – przylądki, przyczółki, półwyspy – mają w sobie jakąś tajemnicę. Człowiek siedzi na takim skalistym Przylądku Dobrej Nadziei, macha nogami ponad falami rozbijającymi się o brzeg i zastanawia się, co jest dalej?
Nie lubię za to miast. Musi być w nich coś naprawdę wyjątkowego, żeby mnie przyciągnęły. Johannesburg, największe miasto i stolica finansowa RPA, moim zdaniem do najciekawszych nie należy. Jest brudno, tłoczno i hałaśliwie. Warto tu zajrzeć jedynie dla domu Nelsona Mandeli w dzielnicy Soweto i Muzeum Apartheidu, w którym łatwo spędzić cały dzień. Sami Afrykanerzy złośliwie określają Kapsztad wioską rybacką, a właśnie o Johannesburgu mówią, że tu są pieniądze i prawdziwe życie.
Kiedy stoję godzinę w korku, jadąc z lotniska do centrum, zaczynam powątpiewać w te słowa. Johannesburg rzeczywiście jest finansową stolicą RPA, tutaj mają swoje siedziby wszystkie największe firmy, w tym przynoszące niebotyczne zyski spółki wydobywcze. Miasto wyrosło na ich bogactwie. Ale pieniądze przynoszą mu także zgubę. To jedno z niebezpieczniejszych miejsc w RPA. Prywatne domy, głównie białych, otoczone są wysokimi płotami, często pod napięciem. Wiele z nich ma dwie strefy, dzienną i nocną. Jedna od drugiej oddzielona jest kratami lub stalowymi drzwiami. W strefie dziennej ludzie zostawiają rzeczy prze - znaczone do kradzieży: telewizory, sprzęt grający i drobne kosztowności. W strefie nocnej, zabarykadowanej, gdzie śpi cała rodzina, chowają rzeczy najbardziej wartościowe. Z Johannesburga wyjeżdżam czym prędzej do Parku Narodowego Krugera.
Park Narodowy Krugera
Kiedy o świcie ruszam do parku na pace dżipa, spodziewam się, że może uda mi się zobaczyć antylopy, pewnie jakieś ptaki. Nie nastawiam się na fajerwerki, bo wiem, jak trudno wytropić dzikie zwierzę. Tym bardziej jestem zaskoczony, kiedy po 20 minutach jazdy niemal wjeżdżamy w słonia. Ogromnego samca, który, niezbyt zadowolony z naszej obecności, przetrąca trąbą drzewo. To okres rui, kiedy słonie są bardzo drażliwe, trzymamy się więc na dystans.
Kilka godzin później nie mogę uwierzyć, że zbliżamy się do dużego stada, liczącego jakieś 30 sztuk. Przystajemy przy jednym ze słoni. Mamy go na wyciągnięcie ręki, gdyby zrobił kilka większych kroków, otarłby się o maskę naszego Land Rovera. Jestem całkowicie urzeczony jego pięknem. Równie wielkie wrażenie zrobi gepard, którego kilka dni później, w prywatnym parku Zulu Nyala, przyłapiemy, kiedy połyka kolejne kęsy mięsa świeżo upolowanej antylopy.
Tymczasem w Parku Krugera przed oczami przebiegają mi całe chmary impali, niewielkich antylop w kolorze cafè latte. Nietrudno je wypatrzyć, bo w granicach parku żyje ich około 150 tys. O wiele mniej jest nosorożców, według spisu z 2009 r. czarnych jest 350, białych – od 7 do 12 tys. Pomimo że park jest ogrodzony i strzeżony, zwierzęta te żyją w ciągłym zagrożeniu. Uncja rogu nosorożca kosztuje pięć razy więcej niż uncja złota, więc kłusownictwo to dobry interes. Na potrzeby bogaczy polują ubodzy wieśniacy. Ten, który ustrzeli nosorożca, dostaje ok. 80 tys. randów, czyli równowartość ok. 23 tys. złotych.
W Zulu Nyala, który jest stosunkowo niewielkim parkiem, za każdym z sześciu nosorożców, dzień i noc chodzi strażnik z bronią. W Krugerze, który ma powierzchnię około 20 tys. km2 , nie ma takiej możliwości. Od początku tego roku park stracił 351 z 558 nosorożców zastrzelonych w całym RPA. Zagrożenie zrobiło się tak duże, że organizacja Great Plains Conservation na poważnie rozpatruje plan przeniesienia części nosorożców do Australii. Wszyscy boją się, że jeśli w takim tempie znikać będą też inne dzikie zwierzęta, w RPA zostaną tylko surferzy i piękne widoki.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- Wokół Mombasy: jak żyją współcześni Masajowie?
- Serengeti – wyprawa do serca Afryki. Jak zorganizować safari?
- Egipt i Sudan: Do kraju Mahdiego
- To ostatni bastion goryli górskich. Jak zaplanować wyprawę do Ugandy
- Tunezja: Przyjazne oblicze Sahary
- Zwiedzamy Mombasę – najciekawsze miasto na wschodzie Afryki