Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Tunezja Pod Słońce
Europejczycy wyłaniający się z hali lotniska w Monastyrze przypominają uchodźców. Wszyscy ubrani w grube płaszcze, taszczą za duże torby. W ostrym, południowym słońcu snują się jak blade zjawy w stronę autokaru, który zabierze ich do hotelu. A my snujemy się wraz z nimi. Gdy wsiadaliśmy do samolotu, w Polsce panował mróz. Jeszcze nie dotarło do nas, że tu, w Afryce Północnej, jest 25 stopni Celsjusza.Wszyscy przyjechaliśmy spragnieni szybkiego słońca – w końcu lot do Monastyru trwa z grubsza tyle samo co na południe Francji. Ten rodzaj turystki przypomina wejście do baru szybkiej obsługi: czarter – plaża – czarter. Lecz my nie mamy zamiaru lenić się w kurortach Monastyru. Naszym celem jest rzadziej odwiedzana wyspa Dżerba. Przy okazji mamy zamiar zwiedzić kawałek kraju. Poza sezonem nie ma bezpośrednich lotów z Polski na Dżerbę, dlatego wynajęliśmy w Monastyrze samochód z kierowcą, który zawiezie nas na wyspę.
Cały wachlarz możliwości
Nasz kierowca Kais czeka już na parkingu przed lotniskiem w eleganckiej toyocie SUV. Nie mówi po angielsku – językiem urzędowym w Tunezji jest arabski, lecz ze względów historycznych powszechnie używany jest także francuski. Tak więc między francuską rozmówką ze słownika a językiem migowym ustalamy trasę na mapie i ruszamy na południe.
Tunezyjczycy niemal przeczą własnym interesom, promując swój kraj jako generyczny kierunek czarterowych wakacji. Krajobraz tunezyjski, nawet na takim małym odcinku lądu, jest niezwykle różnorodny – od zielonej północy po saharyjskie kaniony i solankowe jeziora na południu. W każdym regionie można natknąć się na starożytne budowle. Jedziemy wzdłuż kilometrów niezagospodarowanych plaż i mijamy stada zimujących tu bocianów. Po drodze zwiedzamy także najlepiej na świecie zachowany rzymski amfiteatr w El Jem, wpadając w sam środek planu filmowego brytyjskiej ekipy kręcącej historyczną fabułę „Who Framed Jesus” („Kto robił Jezusa”).W głąb lądu, na mniejszych drogach mijamy prywatnych sprzedawców paliwa; benzyna i ropa naftowa są sprowadzane nielegalnie z sąsiedniej Libii i sprzedawane na kanistry. To nam daje do myślenia, zwłaszcza że Republika Tunezyjska w otoczeniu tak niestabilnych sąsiadów jak Libia czy Algieria pozostaje mimo wszystko jednym z najbardziej otwartych obyczajowo i dobrze prosperujących krajów w tym regionie. Choć jest wiele kontroli radarowych, kwitnące na każdym zakręcie piramidy z kanistrów nie zwracają uwagi służb. „Policja dała sobie spokój”, mówi Kais. „Kilka lat temu urządzała wielkie akcje, aby złapać przemytników, ale nikomu się to nie opłaciło”. Śmieje się, że paliwo u indywidualnych sprzedawców i tak jest dużo lepszej jakości.
Dżerba La Douce, czyli łagodna
Późnym popołudniem dopływamy promem na Dżerbę i jedziemy w głąb lądu, do miasteczka Erriadh zwanego także dzielnicą żydowską. Nieopodal mieści się świątynia El Ghriba, najstarsza synagoga w Afryce Północnej, do której w maju każdego roku ściągają na Dżerbę tysiące pielgrzymów. W Erriadh mieści się nasz hotel – Dar Dhiafa. Powstał siedem lat temu, gdy para Francuzów kupiła kilka sąsiadujących ze sobą domów i połączyła je, tworząc elegancki hotel inspirowany typową dżerbańską posiadłością (zwaną menzel). Wszystkie pokoje mieszczą się na parterze, skupione wokół wewnętrznych patio, basenów i zadaszonych alkow porośniętych bouguainvillami. W większych apartamentach sypialnie kryją się w mezaninach, skąd także prowadzą schody na prywatne tarasy na dachu. Właśnie na dachu spotykamy się, aby odpocząć po podróży, zamówić słodką herbatę miętową i fajkę wodną, czyli sziszę. Stąd możemy podziwiać panoramę miasteczka, ciągnące się bryły berberyjskich domów i kopuły meczetów. Nieopodal naszego hotelu mieści się inna perełka Erriadhu, pensjonat Dar Bibine. Bielona, niska zabudowa, nowoczesne wnętrza i okiennice w kolorze akwamaryny nadają mu bardziej europejski charakter. Dar Bibine to z kolei dzieło pary Belgów (on architekt, ona prawnik), którzy przyjechali tu na wakacje, po czym postanowili sprzedać dom, pożegnać rodziny i swoje bezpieczne pozycje zawodowe, aby zamieszkać na Dżerbie. Przywodzi to na myśl legendę opisaną w „Odysei” Homera o załodze Odyseusza, która dopłynąwszy na wyspę Dżerba, także odmówiła dalszej podróży. Jeżeli było im tu choć w jednej dziesiątej tak dobrze jak nam na tym dachu, nic dziwnego, że nie chcieli się stąd ruszać. Gdy zapada zmierzch, unosi się zapach jaśminu i z pobliskiego minaretu odzywa się śpiew muezina. Później ciszę przerywa jedynie pianie kogutów i pranie na sąsiednim dachu delikatnie trzepoczące na wietrze.
Piraci z Zatoki Gabes
Choć kusi nas perspektywa pojechania od razu na plażę, następny dzień zaczynamy od zwiedzania wyspy. Najszerszy odcinek Dżerby mierzy zaledwie 25 km, więc poruszanie się po niej nie wymaga pokonywania wielkich odległości. Nie jest to, jak się nam wydawało, całkiem prowincjonalny, odludny zakątek śródziemnomorski. Świadczą o tym świeżo wybrukowane drogi i ogromne cztero- i pięcio-gwiazdkowe hotele. Co nie znaczy jednak, że wyspę rozparcelowano na pola golfowe i apartamentowce – wręcz przeciwnie, dżerbańczykom udało się zatrzymać tu bardzo wyraźną historyczną tożsamość. Wyspę kolonizowali Berberowie, Fenicjanie i Arabowie, zanim stała się w XVI w. bazą piracką, skąd słynni bracia Barbarossa terroryzowali floty zapuszczające się nad zatokę Gabes. Tutejsza architektura zdradza dawny charakter Dżerby jako wyspy-fortecy. Meczety nie mają wyrafinowanych otomańskich zdobień, raczej proste w formie, bezkompromisowe mury. Takim budynkiem jest też twierdza Borj el Kebir, w której mieścił się piracki garnizon. Od niej zaczynamy naszą wizytę na północnym wybrzeżu wyspy. Podziwiamy zgromadzone tam pozostałości rzymskich rzeźb i mozaik, po czym ucinamy sobie krótką sjestę w słońcu na murach twierdzy, skąd roztacza się piękny widok na zatokę. Z fortecy przechadzamy się na pobliski targ (który okazuje się ogromnym ciuchlandem na świeżym powietrzu) i stamtąd wracamy do portu na obiad. Polecono nam restaurację Haroun, której taras mieści się na starym, przycumowanym żaglowcu. Haroun – przewidywalnie – specjalizuje się w „tout poissons et fruits de mer”. Po przystawce składającej się z sałaty, chleba, oliwy z oliwek i lokalnej pikantnej pasty harissy przychodzi kolej na grillowane kałamarnice i okonie, z kaszą kuskus i pastą z pieczonych bakłażanów. Jako dopełnienie obiadu dostajemy kieliszek pysznego likieru daktylowego thibarine. Jeśli o mnie chodzi, jestem już gotowa na kolejną sjestę.
Legenda Gwiezdnych Wojen
Przerywamy jednak błogostan kulinarny, aby pojechać na kawę do stolicy wyspy, czyli do Houmt Souk. Po drodze mijamy przybrzeżne płytkie rozlewisko Ras el R’mel, na którym zimują stada różowych flamingów. Oczywiście zatrzymujemy się, aby przyjrzeć się im z bliska, lecz nasze zainteresowanie nie zostaje odwzajemnione: gdy podchodzimy, flamingi uprzejmie odsuwają się dalej w stronę morza. Kiedy docieramy do Houmt Souk, główna ulica miasta jest przepełniona turystami. Dopiero późnym popołudniem staje się miejscem spotkań lokalnych mężczyzn, którzy umawiają się na tarasach, aby wypić herbatę po pracy. Większość kawiarni ma wygląd skromnego francuskiego bistro z lat 50. ubiegłego wieku. Podobny wystrój obowiązuje w salonach fryzjerskich zamrożonych w czasach francuskiego protektoratu, z lakierowanymi fotelami i zdjęciami fryzur w ramkach. Po mocnej kawie (uwaga: należy zamawiać lokalną kawę, a nie espresso, które najpewniej pojawi się w formie słodkiej, proszkowej mieszanki) odbywamy obowiązkowe tournée po targu, gdzie staramy się znaleźć burnusy – tradycyjne płaszcze berberyjskie z grubej, ceglastej wełny. Tym razem nie chodzi nam o zgłębianie lokalnego folkloru, tylko o „Gwiezdne wojny” George’a Lucasa. Pierwsza i druga część trylogia były kręcone w Tunezji, na pustynnych terenach Sahary w berberyjskim mieście Matmata i w pobliskiej prowincji Tataouine (zainspirowany tą nazwą reżyser tak ochrzcił pustynną planetę, na której mieszka bohater filmu). Współtwórcą kostiumów pierwszej części – w tym tog z kapturem noszonych przez rycerzy Jedi – był Tunezyjczyk. Resztę historii można sobie dopowiedzieć. Oczywiście chcemy za wszelką cenę obejrzeć pierwowzór i choć zauważyliśmy kilku Yoda podobnych staruszków ubranych w takie szaty, nie udaje nam się znaleźć sklepu, w którym byłyby sprzedawane. Czyżby wykupili je już inni miłośnicy „Gwiezdnych wojen”?
Wypoczynek haremu
Następny dzień rozpoczynamy ultrasłodkim śniadaniem: pysznymi migdałowymi ciastkami ghraibas i daktylami deglet nour o karmelowym kolorze. Tym razem kierunek plaża. Nadmorskie hotele rywalizują ze sobą pakietem usług, dlatego chętnie pozwalają także gościom z zewnątrz korzystać z ich barów, restauracji czy prywatnych plaż. Hotel Yadis, który leży na samym wybrzeżu, ma wszystko, co można wymagać od dobrego resortu – pole golfowe, kilka basenów i własny ośrodek talasoterapii (czyli terapii „morzem”). Zabiegi błotem morskim, wodą i algami stały się jedną z głównych atrakcji turystycznych na wyspie. Jednak póki co nam zależy na prostszych formach relaksu: chcemy tylko zanurzyć stopy i poleżeć na słońcu.
Plaże Dżerby otoczone gajem palmowym są rzeczywiście bajeczne, choć miejscami trudno znaleźć kawałek terenu, który nie byłby własnością jakiegoś hotelu. Z plaży Yadisa przechadzamy się na wschód, w stronę Sidi Mahres, długą serpentyną bladego piasku. Tam nie ma już tylu ludzi i popołudniowy przypływ spokojnie rozlewa się na szerokich mieliznach.
Gdy wracamy do hotelowego SPA, długo nie możemy się zdecydować – jest tam do wyboru ponad 40 zabiegów. Pomaga nam menedżerka, autorytatywnie wysyłając nas na tradycyjny arabski masaż złuszczający. Udajemy się do oddzielnych saun przeznaczonych dla kobiet i dla mężczyzn. W hamamie, czyli łaźni parowej, leży już kilka pań, a masażystka Iman, przepasana berberska tkaniną, chodzi od jednej do drugiej. Robi peelingi, smaruje zieloną glinką, opłukuje zimną wodą. Po tym doświadczeniu, żywcem wyjętym z ryciny „Życie haremu”, idę położyć się na leżaku w zaciemnionym holu przy wewnętrznym basenie. Tam akurat trwa sesja aqua areobicu, w której szczęśliwie postanowiłam nie uczestniczyć – po raz kolejny dżerbańskie życie całkowicie mnie rozleniwiło.Wieczorem jemy kolację w hotelowej restauracji l’Alcazar. Jak się okazuje, menedżerem restauracji jest całkiem nieźle mówiący po polsku Karim. Jego żona Maria jest Polką i od kilku lat pracuje na wyspie jako przewodnik. Siedzimy wszyscy razem przy niskim stole, na miękkich kanapach. Podczas gdy Karim dyryguje ruchem na sali, a przed nami pojawiają się kolejne wykwintne dania, Maria sugeruje, byśmy podczas drogi powrotnej do Monastyru zatrzymali się na chwilę w Gabes. Tam mieści się targ, który o tej porze roku nie jest oblegany przez turystów i – jak twierdzi Maria – wreszcie tam powinniśmy znaleźć nasze wymarzone peleryny.
Portret a la Britney Spears
Postanawiamy wyjechać z Dżerby sześciokilometrową rzymską groblą, która wciąż służy jako drożne połączenie dla samochodów między wyspą a lądem. Trasa okrężna, ale podróż jest tego warta. Po drodze wypatrujemy delfiny (tak, poza flamingami są tu też delfiny), zahaczamy o saharyjskie tereny w okolicach Matmaty i pędzimy już prosto na północ do Gabes. Wpadamy do miasta w środku pory obiadowej. Suk jest przepełniony ludźmi i owcami. Miejscami nie można się przebić przez wąskie uliczki. Skoro tak, sami idziemy coś zjeść. Trafiamy do niezbyt reprezentacyjnej, ale jak się okazuje bardzo dobrej knajpy – ulubionego przystanku naszego kierowcy Kaisa. Przy dźwiękach tunezyjskich przebojów z lokalnej wersji MTV zamawiamy tradycyjne dania: świeże ryby smażone na grillu, paszteciki z kozim serem w cieście filo i oczywiście mocną kawę (z kilkoma kroplami wody pomarańczowej). Po tej miłej przerwie możemy zanurzyć się z powrotem w chaosie bazaru, szukając – oczywiście – starwarskich szat. Bez skutku. Szczęśliwie trafiamy jednak do studia fotograficznego i postanawiamy zafundować sobie inny rodzaj souveniru: profesjonalną sesję zdjęciową na tle namalowanej plaży. Właściciel studia, uroczy Ben Ihmed, nie tylko godzi się zrobić nam zdjęcia od ręki, ale również wyciąga odpowiednie kostiumy. W moim przypadku będzie to różowe futro do kolan i różowa futrzana czapka z daszkiem; Mikołaj wybiera bardziej stonowany gadżet: plecak turystyczny. Błyskają flesze i voila, oto najdziwniejsze zdjęcia z wakacji. Martin Parr byłby z nas dumny. Możemy już jechać do Monastyru, wprawdzie bez płaszczy Jedi, ale z oryginalną pamiątką.Na lotnisku mijamy w drzwiach grupę europejskich turystów, którzy właśnie wylądowali, wykończeni, w swych ciemnych jesionkach. Z naszej wypoczętej, nasłonecznionej wyższości patrzymy na nich z politowaniem. Zazdrość powinna być jednak po naszej stronie. My wracamy do zimy. Oni teraz mają przed sobą tydzień pod słońcem.
Polub nas na Facebooku!