Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Kurs na Bahamy! Wakacje na wyspie Eleuthera
Bartek Kaftan, 16.02.2017
Najpierw pojawia się kreska – cieniutka, pionowa, tuż nad widnokręgiem. Potem kolejne, skupione po kilka to tu, to tam. W końcu cały horyzont jeży się słupkami jak wykres sejsmografu. Wydaje się, że świat pęka i rozłazi się na szwie. Kreseczki pęcznieją, zlewają się w jedno długie pasmo. A więc tak to wygląda. Pierwszy raz żegluję po oceanie. Pierwszy raz widzę, jak w szczelinie między wodą a niebem rodzi się wyspa.
Odkładam lornetkę, sięgam po mapę. Długa kreska to pewnie wieża telekomunikacyjna w Tarpum Bay, garb po lewej – wzgórza w Governor’s Harbour. Z locją łatwiej odczytać tę abstrakcję. Myślę o tych, którzy kilkaset lat temu płynęli tu w nieznane. Całymi dniami modlili się, by ląd okazał się żyzny, zasobny w słodką wodę i drewno. Aż wreszcie jakiś marynarz krzyknął z rei: „Ziemia!”. Rzucili się do falszburty, wyciągali głowy, wpatrywali w chimerę wyspy na horyzoncie. Wiedzę o niej mieli żadną, za to nadzieje wielkie. Już wcześniej nazwali ją Eleuthera, od greckiego słowa „wolność”.
NA TEMAT:
Historie z wyspy Eleuthera
Silnik wyje wściekle. Chłopak pochyla się nad kierownicą, motor gna groblą i znika wśród zabudowań na lądzie. Nad zatoką zapada cisza. Nie na długo – za chwilę pruje z powrotem na wysepkę. Tam wzrokiem śledzi go banda chłopaków. Sączą na spółkę kilka piw i patrzą, jak ten na motorze objeżdża miasteczko dookoła piąty raz w ciągu kwadransa. Na drinki i rum w barze u Ronniego pewnie ich nie stać. Frachtowiec pocztowy dawno odpłynął, wieczór dopala się najcudowniejszym z różów. Lepszej rozrywki w Governor’s Harbour, stolicy Eleuthery, dziś już nie będzie.
– To najstarsza osada na całych Bahamach. Tu obradował pierwszy parlament – podkreśla Alfija, którą spotykam nazajutrz w Haynes Library, ponadstuletniej miejskiej bibliotece. O miasteczku mówi „osada” nie tylko ze względu na rozmiary. Określenia tego używają mieszkańcy kilkunastu innych miejscowości Eleuthery, nanizanych na pas lądu długi na 180 km i na ogół nie szerszy niż 2 km. Nie „towns”, nie „villages”, tylko „settlements”. Jakby pionierski duch był ciągle żywy.
– Tam się osiedlili, na drugim końcu grobli – opowiada Alfija, wskazując na połączoną z lądem wysepkę, gdzie wczoraj chłopcy pili piwo. Kawał skały długi na 600 m, szeroki na 200. Przybyło ich kilkudziesięcioro – sami purytanie, Anglicy z kolonii na Bermudach. Gdy władzę przejęli tam prezbiterianie, archipelag okazał się za mały dla dwóch wyznań. Purytanie sprzedali dobytek, kupili statek, załadowali go żywnością, narzędziami i bronią. Angielscy kapitanowie powiedzieli im o tajemniczych wyspach. Powiedzieli też, że są bezludne – Arawaków, zamieszkujących dawniej Bahamy, hiszpańscy konkwistadorzy wybili albo wywieźli na plantacje. Ta wiedza purytanom wystarczała. W akcie założycielskim The Company of Adventurers przyznali sobie działki ziemi, której żaden z nich nie widział na oczy. Podzielili zyski z ewentualnych kopalni, zawarowali wolność religijną, na jej cześć nazwali odległy ląd i w 1648 r. ruszyli w morze.
Nie wiadomo, czy chcieli trafić właśnie na tę spośród kilkuset wysp tego archipelagu na Karaibach. Może po wielu dniach rejsu na widok ziemi stracili czujność? Może rozpętał się sztorm? Jak by nie było, pokonawszy prawie tysiąc mil, statek roztrzaskał się o rafy u brzegów Eleuthery. W falach przepadł jeden z osadników i znaczna część zapasów. Ocalała szalupa z żaglem, na której przywódca ekspedycji, William Sayle, z ośmioma mężczyznami wyruszył po pomoc dooddalonej o kilkaset mil angielskiej kolonii w Wirginii. Gdyby nie jej wsparcie, przygoda Adventurers skończyłaby się szybko. Ale i tak nie było łatwo. Kopalnie okazały się mrzonką, ziemia kamienista i zarośnięta buszem. Gdy po roku przypłynął okręt, by sprawdzić, jak radzą sobie pionierzy, prawie połowa z ulgą porzuciła niedoszły raj.
Bahamy nie tylko na wakacje
– It’s not for everyone – przekonuje Marty Fernander. Odwiedzam ją w przydomowej galerii w Governor’s Harbour. „To nie miejsce dla każdego” – usłyszę na Eleutherze jeszcze nie raz. Patrząc na wiszące na ścianach akwarele, można odnieść zgoła odwrotne wrażenie. Marty maluje bugenwille, hibiskusy i filodendrony. Tonące w zieleni stuletnie rezydencje, plażę, gdzie drobinki muszli nadają piaskowi różowawy odcień. Marty maluje tropikalny sen.
– To koniec świata. Nie znajdziesz tu miejskich uroków – upiera się. Jej to odpowiada. Dla spokoju i łagodnego klimatu opuściła lata temu USA. Wyspa ma grono podobnych jej wyznawców. Ale wielu młodych porzuca Eleutherę i płynie do Nassau. W stolicy jest praca, rozrywka, gwar. Mieszka tam dwie trzecie spośród prawie 400 000 Bahamczyków. Na Eleutherze – około 12 000. Wielki świat od zawsze przepływał bokiem. Na wyspę czasem docierają tylko jego strzępy i skrawki.
Marty często maluje na znalezionych na plaży kawałkach drewna. Driftwood painting to bahamska specjalność. Wyrzucane przez ocean drewno i przedmioty ceniono na wyspach od dawna. Tutejsze wody pełne są zdradzieckich płycizn i raf. W XIX w. połowa mieszkańców archipelagu utrzymywała się z łupienia rozbitych statków. Proceder był tak powszechny, że władze kolonii nałożyły 15-procentowy podatek na pozyskiwane z wraków towary. A gdy jeden z gubernatorów przed podróżą do Wielkiej Brytanii zapytał Bahamczyków, o co ma prosić króla, by ulżyć ich doli, usłyszał ponoć: „Sir, niech pan powie, żeby przestali budować latarnie morskie”.
Bogactwo prosto z morza
– Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jacy jesteśmy bogaci. Pomyślałam o tym, patrząc w Nassau na rybaków oprawiających konchy – wzdycha Pearl. Wielkie ślimaki to przysmak Bahamczyków. – Obok straganu piętrzył się stos pustych muszli. Po prostu je wyrzucali! – obrusza się. Dla Pearl każda muszla jest bezcenna. Rzeźbi z nich kolczyki, naszyjniki, bransoletki. Albo, jak mówi, wydobywa ich piękno. Gdy pierwszy raz przecięła stożek i zobaczyła idealną spiralę, prawie popłakała się z zachwytu.
– Wychowywałam się w Nassau, ale w wakacje pływaliśmy z rodzeństwem do babci na Andros – wspomina. To jedna z Out Islands, słabiej rozwiniętych wysp. – Tam czułam się u siebie. Nassau męczyło mnie, było za głośne. Chyba mam wyspiarską duszę – śmieje się. Pearl od ponad 30 lat mieszka na Eleutherze, nieopodal Gregory Town. Kiedyś okolica słynęła z upraw ananasów, ponoć najsłodszych na świecie. Pod koniec XIX w. wyspę ogarnęła owocowa gorączka. Plantatorzy zbili fortuny i pobudowali rezydencje, które podziwiałem w Governor’s Harbour. Potem tańsze ananasy z Kuby i Hawajów położyły kres bahamskiej bonanzie. Mimo to Gregory Town robi wrażenie porządniejszego niż inne miasteczka. – Mieszkają tu solidni ludzie, nie boją się ciężkiej pracy. Sól ziemi! – przekonuje Pearl. Rybacy skrobią lucjany, w spółdzielni Roots sprzedawczyni układa w koszyku papaje, z piekarni pachnie chlebem. Jest też Island Made Shop, najstarszy na wyspie sklep z rękodziełem. Pearl wystawia tu biżuterię.
– Każda muszla jest inna. Na tę mówimy helmet – bierze okaz wielkości melona, w piękne cętki. – Jeśli chcesz ją zobaczyć, szukaj jeżowców, helmets żywią się nimi. Z jeżowców też robię biżuterię, zwłaszcza z sea biscuits – pokazuje okrągłą skorupkę z wzorem pięcioramiennej gwiazdy. – A to kolczyki z łusek boxfish, małych i cholernie szybkich ryb. Koniki morskie widuje się po sztormach. Tego znalazłam po huraganie Sandy – podnosi zwinięte w znak zapytania zwierzątko. A potem spogląda w dal. Pracownię urządziła na tarasie, na klifie nad zatoką. Między drzewami błyska turkusowa woda. – Mamy szczęście. W oceanie jest wszystko.
Jak wygląda połów na Bahamach?
– Wstajemy o szóstej. Śniadanie i na łódki. Pracujemy w parach, jeden nurkuje z kompresorem, drugi steruje. Koło południa jemy lunch i znowu pod wodę. O zmroku wracamy na kuter. Czasem jestem tak zmęczony, że nie chce mi się nawet pograć na playstation! – śmieje się Shadow. Opaloną twarz z rudą brodą chowa pod czapką z daszkiem. W kajutach na „Breadwinnerze” mają i konsolę, i telewizję satelitarną. Przez trzy tygodnie na morzu każdy by się znudził. Ale warto – z rejsu przywożą 5-10 ton langust, a w sierpniu, po zakończeniu okresu ochronnego, nawet 20 ton. Sprzedają w przetwórni Ronalda. Ile dostają? Tego Shadow nie powie, ale nikt z załogi (trzy pary poławiaczy i kuk) na zarobki nie narzeka.
W Spanish Wells takich kutrów jest 30. To jedna z najzamożniejszych miejscowości na Eleutherze. Ale na pierwszy rzut oka bogactwa nie widać. Równe rzędy domów w karaibskim stylu – nie za dużych, parterowych, z werandami i ogródkami. Uliczkami jeżdżą wózki golfowe – na wysepce mierzącej 2,5 km na 500 m samochody nie są potrzebne. W meleksach prawie sami biali. W Spanish Wells jest ich 85%. Na całych Bahamach proporcje są odwrotne.
– To tradycyjna społeczność. Do lat 50. żyli w izolacji, przy lampach naftowych. Na ryby pływali pod żaglami – tłumaczy Jean Goldson, opiekująca się izbą muzealną. O dawnych strojach i łodziach opowiada z entuzjazmem żarliwej patriotki, choć pochodzi z USA. Na wizytówce ma dwa adresy i dwa numery telefonów. Przy bahamskim dopisek: „Dzwonić od grudnia do maja”. W Spanish Wells jest nowa, 20 lat to tutaj tyle co nic. Rybacy mierzą czas w pokoleniach, a przybyszy na stałe przyjmują rzadko. Na cmentarzu na kilkuset nagrobkach naliczyłem 10, może 12 nazwisk. Najczęściej powtarza się Pinder.
– Synu, widzisz te platformy? Wiesz, co to jest? – zagaduje mnie w porcie starszy mężczyzna. – To hotele dla langust. Bierzesz kawał blachy, przybijasz deski grube na pięć cali i spuszczasz na dno. Gwarantuję ci, że pod spód wlezą wszystkie langusty z okolicy. Wystarczy zanurkować, unieść platformę, powiedzieć: „Halo, właściciel przyszedł po czynsz!”, i zebrać dorosłe okazy. Małe i samice z jajeczkami zostawiasz. Skąd to wiem? Czy pływałem na kutrach? Synu, ja wymyśliłem te pułapki! – wygraża paluchem, a dłonie pokryte plamami od słońca i morskiej wody każą sądzić, że nie zmyśla. – Całe życie łowiłem! Mówię ci to, jakem Pinder! Przypłynęliśmy tu w 1648 r. i ani myślimy się ruszać!
Jean opowiadała, że niedaleko Spanish Wells znajduje się jaskinia. Mówią na nią Preacher’s Cave. Ponoć to tam schronili się osadnicy, gdy statek rozbił się na rafie. Płaski głaz miał im służyć za ołtarz. Niedawne wykopaliska potwierdziły legendę. Archeolodzy znaleźli paleniska, miejsca pochówku. Pobrane ze szczątków DNA porównano z próbkami od współczesnych mieszkańców. Wyniki badań nikogo w Spanish Wells nie zaskoczyły.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- Aconcagua: w drodze po najwyższy szczyt Andów
- Karaiby. TOP 15 najpiękniejszych Wysp Karaibskich
- Cancun: wakacje nad Morzem Karaibskim
- Ziemia na horyzoncie! Na Bahamach wciąż jest wiele do odkrycia
- TOP 10. Zrób to w USA! Gdzie szukać typowo amerykańskich wrażeń
- Książę Harry i Meghan wiją sobie gniazdko w Kanadzie. Zobacz, gdzie będą...