Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Chicago: Miasto Baracka i Polaka
Kalina Michalska, 8.05.2011
Dlaczego mieszkam w Chicago? Dlaczego przeniosłam się z bardziej europejskiego, kosmopolitycznego Wschodniego Wybrzeża do miejsca, które wielu kojarzy z nudą i wszystkim, co wyszło z mody? Powód był jeden – University of Chicago. Założona w 1890 roku przez magnata naftowego i filantropa Johna D. Rockefellera uczelnia szybko stała się jedną z najważniejszych szkół Ameryki i prawdziwą kuźnią noblistów. Do dziś naukowcy uniwersytetu otrzymali aż 79 nagród szwedzkiej akademii, co jest prawdziwym rekordem nawet jak na warunki amerykańskie. Trudno się więc dziwić, że tuż przed śmiercią wielki Rockeffeler określił uniwersytet jako „najlepszy interes mojego życia”. Chciałam być częścią tej społeczności, dowiedzieć się od najwybitniejszych psychologów świata, skąd bierze się i czym jest agresja oraz współczucie. Marzyłam, by móc korzystać z najnowocześniejszej techniki, stać się częścią uniwersyteckiej społeczności, w której kształtuje się przyszły język amerykańskich elit. Uniwersytet w Chicago może być dla wielu obcokrajowców kluczem do zrozumienia współczesnej Ameryki. Kraju, w którym ludzie o odmiennych poglądach potrafią znaleźć płaszczyznę porozumienia. Społeczność Hyde Parku, nazwana tak z racji miejsca, w którym znajduje się uczelnia, pogodziła liberalne poglądy tutejszego uczonego, wybitnego ekonomisty Miltona Friedmana z lewicującą szkołą socjologii Roberta Parka i Ernesta Burgessa. Chicagowski uniwersytet to laboratorium przyszłości Ameryki, miejsce, w którym problem podziałów rasowych nie musi być regulowany polityczną poprawnością, gdzie poszukuje się rozwiązań problemów społecznych czy ekonomicznych, abstrahując od tego, co akurat modne. Uczelnia pozwala w końcu pojąć sens zwycięstwa Baracka Obamy w listopadowych wyborach prezydenckich. Polityk był tu zresztą częstym gościem, jego córki na terenie uniwersytetu chodziły do szkoły z eksperymentalnym programem nauczania najmłodszych. Koniecznie trzeba się wybrać na spacer po terenie kampusu i przechadzkę zakończyć w restauracji Valois. To w niej przy jednym ze stolików powstała książka „Slim’s Table” Mitchella Duneiera będąca zbiorem obserwacji dotyczących wartości i marzeń czarnoskórych mężczyzn. Obama wielokrotnie podkreślał, że ta publikacja pozwoliła mu lepiej zrozumieć nie tylko afroamerykańską mniejszość, ale przede wszystkim samego siebie. 44. prezydent USA do Valois wpadał niemal codziennie, mieszkał w końcu zaledwie dwie przecznice stąd.
NA TEMAT:
Chicago – Miasto na Pozór Nudne
Wspominałam już o tym, że byłam uprzedzona do Chicago. Owszem, zdawałam sobie sprawę z tego, że uniwersytet nie ma sobie równych, przekonana byłam jednak, że poza Hyde Parkiem nic mnie nie zaskoczy. Wystarczyło kilka wizyt w centrum i okazało się, że obcuję z największym na świecie muzeum nowoczesnej architektury. Jego geneza sięga pewnego wieczoru w 1871 roku. Krowa państwa O’Leary kopnęła lampę naftową, od której zapaliła się słoma, od niej zaś cała obora i inne zabudowania w gospodarstwie, a wreszcie całe miasto. W wyniku rozprzestrzenienia się ognia zginęło co najmniej 300 osób, 100 tys. zostało bez dachu nad głową, a łączna wysokość strat materialnych wyniosła około 200 mln ówczesnych dolarów. Chicago zaczęto tworzyć od nowa. Rozpoczęła się era drapaczy chmur. Pierwszy wysokościowiec nazywał się Montauk Building, stanął w 1882 roku i miał, bagatela, dziesięć pięter. Aby obejrzeć podobne budownictwo, trzeba udać się do The Loop, czyli „pętli” stanowiącej rdzeń miasta. Dostać się tu dzisiaj jest bardzo prosto, ponieważ wszystkie siedem linii metra i tzw. El (kolejka naziemna) okrążają tę dzielnicę. W ciągu kolejnych dekad w tym miejscu budowano dzieła Louisa Sullivana, Daniela Burnhama, Miesa van der Rohe i Franka Lloyda Wrighta – twórców chicagowskiej szkoły architektonicznej. Chicago nigdy nie spoczęło jednak na laurach, do dziś powstają tu obiekty wyznaczające nowe trendy w architekturze. Wystarczy pojechać na eklektyczny dworzec The McCormick Tribune Campus Center i zobaczyć, jak przewrotnie potraktowany może być modernizm. Albo zrobić sobie zdjęcie pod Cloud Gate – gigantyczną błyszczącą rzeźbą, która kształtem przypomina fasolkę. Po latach spędzonych w Chicago trudno mi sobie wyobrazić życie w mieście przypadkowych budynków, których użyteczność przesłania piękno. Aby poczuć atmosferę tego architektonicznego raju, warto wybrać się w 90-minutowy rejs po Chicago River. Przewodnicy z trudem łapią oddech, aby opowiedzieć turystom o wszystkich atrakcjach centrum. Gdy już wysiądzie się z łodzi, koniecznie trzeba iść na spacer wzdłuż jeziora Michigan. Ja tam nigdy nie chodzę, tylko biegam. Jogging jest dla mnie – jak dla tysięcy mieszkańców Ameryki – czymś najzupełniej oczywistym, porównywalnym z poranną kawą. Przed sobą mam płaską taflę jeziora, za sobą szpiczasty krajobraz wieżowców. Oczywiście zimą alejki pełne spacerowiczów i sportowców pustoszeją. Chicago to w końcu Windy City, czyli Miasto Wiatru. Podmuch znad jeziora sprawia, że bieg staje się już sportem dla siłaczy.
Pastrami i Inne Przysmaki
Chicago mimo tygla osiadłych tu narodowości to miasto na wskroś amerykańskie. Najlepiej tę Amerykę poznać podczas śniadania w Manny’s Cafe. Przy omletach z trzech jaj, z których wystają cieniutkie plastry wołowiny, albo słynnym chicagowskim pastrami (kanapka z niemożliwą ilością wędliny i przypraw) siedzą tu zmęczeni życiem maklerzy, studenci czy politycy. Kiedyś widziałam tu Baracka Obamę dyskutującego o czymś głośno z innym kandydatem Demokratów na urząd prezydenta Johnem Edwardsem. Ot, taka chicagowska codzienność... Windy City to miasto Polaków. Jedna dziesiąta 7,5-milionowej aglomeracji to nasi rodacy. O polskiej dzielnicy Jackowie napisano już wszystko, ja polecam restaurację Podhalanka, w której czuć atmosferę starej polskiej emigracji. Za cztery dolary zjeść tu można pyszne pierogi, wokół zaś przesiaduje swojskie towarzystwo, którego średnia wieku oscyluje wokół pięćdziesiątki. Oczywiście polska społeczność w Chicago bardzo się zmieniła, szczególnie w ciągu ostatnich dziesięciu lat. W tutejszej prasie pisano o tym, że podczas ostatnich wyborów starsze pokolenie Polaków tradycyjnie głosowało na Republikanów, młodsi Amerykanie z polskimi korzeniami wybierali już Obamę. Chicago to miasto tętniące życiem całą dobę. Gdy słońce zajdzie już za jezioro Michigan, koniecznie trzeba zobaczyć iluminację wieżowców w centrum, gdy światła odbijają się o spokojną taflę wody, architektura i przyroda tworzą doskonałą symbiozę. Gdy już nasycisz się widokiem, czas ruszyć w miasto. Polecam Green Mill – ulubiony lokal Ala Capone, Charliego Chaplina i Glorii Swanson. To najstarszy klub jazzowy w Ameryce i prawdopodobnie na świecie. Lista muzyków, którzy wystąpili na tutejszej scenie, jest naprawdę imponująca. Niedziela w Green Mill należy do poetów. Odbywa się tu slam poetycki – konkurs recytatorski, niemający jednak nic wspólnego z polskimi szkolnymi akademiami. Autorzy deklamują swoją twórczość, ocenia ich jury złożone z wyselekcjonowanych osób z publiczności. Udział w slamie bywa niezapomnianym intelektualnym przeżyciem. Warto przyjść tu wcześniej, aby zająć miejsce, później jest tłoczno, a czas oczekiwania na martini wydłuża się w nieskończoność.
Zakupy Małe i Duże
Na sam koniec warto przypomnieć, że Chicago to raj dla wszystkich zakupoholików. W amerykańskich przewodnikach po tym mieście kilkadziesiąt stron poświęca się zakupom i konsumpcji (co, gdzie, za ile), a tylko parę stron – historii miasta. Magnificent Mile, czyli Wspaniała Mila, to odcinek alei Michigan na północ od rzeki, na którym koncentrują się luksusowe restauracje, hotele, a przede wszystkim najwytworniejsze światowe firmy. Ja jednak polecam Dusty Groove Record Shop. To sklep muzyczny, do którego ludzie pielgrzymują z całych Stanów. Kupuję tu płyty chociażby ze względu na okładkę albumu albo krótką informację udzieloną przez sprzedawców. Czego tu nie ma? African jazz, afro beat, samba i bossa nova. W ogóle uwielbiam tę okolicę, wszystkie niedrogie sklepy i restauracje, które sprawiają, że nawet student ciągle zmagający się z domowym budżetem może cieszyć się życiem. Zapraszam do Chicago!.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również: