INDIE

Indie: Wkręceni na Andamanach

Max Cegielski, 17.11.2008

Najstarszy z braci Gian - jeden z bohaterów reportażu

fot.: Mikołaj Długosz

Najstarszy z braci Gian - jeden z bohaterów reportażu
Tego nie dowiemy się z przewodnika po Indiach: jak zrobić film bez kamery, z upalonym aktorem i urzędnikami na rauszu.

Mondal Story

Nasz niedoszły gwiazdor Baba pochodzi z zamożnej kalkuckiej rodziny. Nigdy się nie przemęczał, nie spędził też zbyt wiele czasu w szkołach. Za młodu nosił nieobcięty, bardzo długi paznokieć u małego palca - tradycyjny znak, że nie musi pracować. Tym budził szacunek, ale i zazdrość. Ojciec Baby, czyli Dziadek Mondal, zabronił mu jednak takich demonstracji. Dziadek Mondal jak wielu innych dostał ziemię na wyspie Neil od rządu indyjskiego. Po uzyskaniu niepodległości starano się shinduizować Andamany niemające geograficznie ani etnicznie nic wspólnego z subkontynentem. Przystojny Baba Mondal pojął za żonę dziewczynę z Havelock, większej wyspy oddzielonej od Neil wąską cieśniną. Najpierw narodziła się Pudża, która jest już żonata i pracuje jako pielęgniarka w Port Blair; jej mąż jest bardzo bogaty, ma dwa prywatne autobusy. Następnie przyszedł na świat Gjan, potem jeszcze brat i siostra. Pięcioro rodzeństwa. Ale Baba nagle opuścił rodzinę. Odetchnęli z ulgą, bo krzyczał na wszystkich i bił Mamę Mondal. Po jakimś czasie Baba wrócił do rodzinnego domu. Wrócił, ale z nową żoną. I zamieszkali wszyscy razem. Na subkontynencie indyjskim takie rzeczy byłyby nie do pomyślenia. Na Andamanach panują jednak dużo luźniejsze obyczaje. Alkohol leje się tu co krok bez ograniczeń obowiązujących na stałym lądzie. Pije się więcej, częściej i bardziej otwarcie. Tradycje religijne, społeczne i obyczajowe nie są tak silne, a co za tym idzie również stosunki męsko-damskie są bardziej rozluźnione. W wielkim domu Mondalów rodziły się dzieci Baby z drugiego małżeństwa. W końcu Dziadek Mondal zdenerwował się i wybudował synowi nowy dom. Niedaleko, po drugiej stronie pola i plantacji kokosów. Baba codziennie jednak przychodzi jeść do pierwszej żony. Nie siedzi ze swoimi pierworodnymi w kuchni. Jest gościem. Synowie go nie lubią, ale muszą okazywać mu szacunek. Zarówno przy nim, jak i przy matce nie palą papierosów i nie piją alkoholu. Rodzice oczywiście doskonale wiedzą o nałogach synów. Dziadek Mondal jako jeden z wczesnych osadników miał na Wyspie Neil tyle ziemi, że część ofiarował w prezencie ślubnym Dilipowi, dobrze zapowiadającemu się członkowi prawicowej partii BJP. Dom Dilipa przylega więc do rozległej farmy Mondalów. Codziennie rano w podkoszulku i roboczej lungi (materiale przewiązanym wokół bioder) Dilip wyprowadza krowy na pole. Mija nas, budzących się właśnie w hamakach między drzewami, i pozdrawia serdecznie. mówi: "No problem" i prowadzi do biura Szefa Wyspy wybranego przez pięciotysięczną ludność w powszechnych wyborach. Okazuje się, że Chief of the Island to właśnie nasz sąsiad Dilip. Mieszka tuż za krzakami, ale spotkanie mamy wyznaczone w jego biurze. Przyjeżdża na swoim rowerze górskim, najlepszym na wyspie, i przyjmuje nas w drewnianym rządowym domku wciśniętym między stragany bazaru. Szef powoli otwiera okna, włącza wentylator. Z poważną miną otwiera notes, wybiera długopis. Słucha nas z za biurka, potakuje i notuje. Tłumaczymy, że jesteśmy studentami szkoły filmowej i chcemy nakręcić film o życiu na Neil. Że chodzi o zarejestrowanie tradycyjnej kultury, a zarazem o stworzenie reklamówki wyspy. Tę dodatkową interpretację wymyślamy na poczekaniu. Chcemy po prostu przekonać urzędnika, że ma interes w nakręceniu "Pocztówki z wakacji". Obiecujemy, że przyślemy mu kopię. Tak naprawdę nie jesteśmy studentami, ale chcemy sprawiać wrażenie, że stoi za nami jakaś europejska instytucja. Indie to raj biurokratów; najmniejsza czynność wymaga stosów papierków. Wymiana pieniędzy w banku zaczyna się od wielkiej księgi, gdzie urzędnik wpisuje informacje o obcokrajowcu. Następnie wydaje stosowne kwity i metalowy numerek, z którym trzeba udać się do zupełnie innego miejsca w banku. Specjalny urzędnik znosi papiery oraz gotówkę, która za każdym razem oddzielnie wybierana jest ze skarbca. Po odstaniu długiej kolejki i oddaniu numerka dostaje się swoje pieniądze. Andamany jako rodzaj kolonii indyjskiej są szczególnie zbiurokratyzowane. System objawia się tutaj w swojej najgorszej postaci. Dilip potakuje i notuje, ale tak naprawdę niewiele rozumie po angielsku, Baba niewiele więcej, ale występuje jako nasz tłumacz. I tak nic innego nie ma do roboty. Chief of the Island na koniec udziela nam swojego nieoficjalnego błogosławieństwa. W sprawie oficjalnego pozwolenia na kręcenie filmu musi skontaktować się ze swoim przełożonym w Port Blair. Obiecuje dostarczyć indyjskie flagi narodowe, aby zgromadzenie na molo było bardziej patriotyczne. Po dwóch dniach nachodzimy Dilipa w jego biurze, by sprawdzić, czy coś załatwił. Stoi przed nim telefon i notes, ale łamaną angielszczyzną tłumaczy nam, że linia jest zerwana. Ponawia jednak obietnicę, że zjawi się na kręceniu filmu. Odchodząc, słyszymy dzwonek telefonu na biurku. Na zdjęciach Szef Wyspy w ogóle się nie pojawia. Chwilę później spotykamy go jadącego do biura na rowerze. Mówi coś w Bengali, Baba tłumaczy: "Many people, no good people, no friends". Najwyraźniej Dilip nie dał sobie wmówić, że także on skorzysta na nakręceniu filmu. Podczas corocznej Meli - święta odbywającego się po kolei na wszystkich wyspach Archipelagu Andamanów - Dilip wygłasza oficjalne przemówienie na otwarcie imprezy. Jąka się i zacina, chyba rzeczywiście jest nieśmiały. Jak to się stało, że ludzie wybrali go w wyborach? Po Meli odbywa się tradycyjna olimpiada największej państwowej szkoły na wyspie. Dilip wręcza nagrody. Jest uśmiechnięty i wyluzowany. "Co mu się stało?", pytamy się Baby. "Whisky drinking, little, little", uśmiecha się Baba. Od niego też czuć alkohol.

NA TEMAT:

Foreign Friends

Nauczyciele ze szkoły państwowej tłumaczą tekst plakatu - zaproszenia dla mieszkańców, aby przyszli na molo. Baba wskazuje na mężczyznę z wąsami i szepcze nam do ucha: "This teacher - very big man". To Pan Czanczal, który upiera się, że informacja ma być w hindi - państwowym języku Indii. Rybacy i farmerzy słabo znają ten język urzędników i elit, obawiamy się więc, że nic nie zrozumieją. Ale Czanczal twierdzi, że inaczej nie wypada. Po pracy nad tłumaczeniem zaprasza nas na kolację. Mieszka ze swoją matką w małym rządowym mieszkanku tuż przy głównej drodze. Salon umeblowany po europejsku, na ratanowym stoliku przed telewizorem leży przenośny telefon. Nasz gospodarz lubi wychodzić ze słuchawką przed dom. Tak żeby wszyscy mogli zobaczyć, że to nie byle kto. I usłyszeć, jak do rozmowy wtrąca angielskie zwroty. Każdy Hindus marzy o rządowej pracy. Zarabia się mniej niż prywatnie, ale praca jest pewna. To pozostałości po indyjskiej wersji socjalizmu. Na państwowej posadzie niewiele się robi, ale człowiek cieszy się szacunkiem innych. Po wyśmienitej kolacji przygotowanej przez matkę Pan Czanczal pyta nas, czy chcemy obejrzeć teledysk George'a Michaela. Nasze adresy wpisuje do grubego notatnika, gdzie są już inni "foreign friends". Turyści z całego świata, których poznał tu na Neil. Na kolacji byliśmy oczywiście z Babą Mondalem. W drodze powrotnej nasz opiekun mówi: "Rich man, big man, no good man" i pokazuje nam zadarty nos.Podczas szkolnej olimpiady Czanczal jest wodzirejem, prowadzi całą imprezę, bardzo profesjonalnie używając mikrofonu. Okazuje się, że zanim zesłano go na wyspę, pracował w Port Blair w radiostacji. Jego rodzina pochodzi z Kalkuty, tam też stryjowie szukają dla niego odpowiedniej kandydatki na żonę. Zapewne przez jedno z ogłoszeń matrymonialnych, które informują, że absolwent uniwersytetu, z kasty bramińskiej, piastujący rządowe stanowisko, poszukuje żony z tej samej grupy społecznej, o takim samym wykształceniu. Dla takiego mężczyzny trudno znaleźć odpowiednią małżonkę. Wymagania są wysokie - musi być po studiach - a obowiązki takie same jak dla każdej innej. Zamieszka z Czanczalem i jego zazdrosną matką. Będzie zmywać z nią naczynia, a jemu masować nogi. Na razie nauczyciel zabija czas, przyjaźniąc się z nami. Dopóki nie kupi sobie komputera i nie podłączy się do internetu.

Movie Making Mela

Pan Czanczal w przeciwieństwie do Dilipa zjawia się na molo przy plaży Numer Jeden o 15.30. Punktualnie z innymi nauczycielami przyjeżdża na skuterze. Mimo gorąca wszyscy są ubrani w dżinsy i koszule z długimi rękawami. Uważają się za reprezentantów elity wyspy. A elity noszą się po europejsku. Czekamy i zastanawiamy się: przyjdzie ktoś czy nie? Godzina jest idealna, słońce nie pali już tak mocno. Skończyła się sjesta, otwierają się sklepy, życie zaczyna się na nowo. Numer Jeden to główna zatoka wyspy Neil. Tutaj do mola przybija prom, który łączy nas z wielkim światem Port Blair. Stąd odpływają w czwartki i wtorki wielkie dungi wypełnione warzywami. Neil jest głównym ogrodem archipelagu: kokosy, banany, ogórki i pomidory płyną stąd na główny targ. Numer Jeden to także plaża, z której wyrusza na połowy większość miejscowych rybaków. Molo, na które zaprosiliśmy ludzi, to największa ludzka konstrukcja na wyspie.    W końcu przychodzi Baba i oznajmia "You filming - we coming". Wraz z nim zjawiają się bracia Mondalowie z dziesiątkami kumpli, krewnych i przyjaciół. Większość z tych młodzieńców to byli lub aktualni uczniowie Czanczala. Nie mogą więc palić i za bardzo rozrabiać. Nauczycielom podobnie jak rodzicom należy się szacunek. Schodzą się rybacy i farmerzy. Razem z nimi umorusane dzieci i bazarowi włóczędzy. Przychodzą też wszyscy wioskowi starcy, którzy nie mają już nic do roboty. Kobiet niewiele, są bardzo nieśmiałe. Zawsze w grupie, nigdy samotnie, najchętniej by stąd uciekły, ale jakoś je zatrzymujemy. Większość ochotników w ogóle nie przeczytała plakatu. Zjawili się, bo usłyszeli od znajomych, którzy usłyszeli od znajomych, że "coś się będzie działo; obcokrajowcy od Baby Mondala będą kręcić film". Oprócz dorocznej wielkiej Meli i olimpiady szkolnej jest to kolejne święto w okresie zimowym, kiedy temperatury są znośne, a deszcze nie padają. Trzeba przyjść. Większość ludzi myślała, że "Movie making Mela", czyli w tłumaczeniu "Święto kręcenia filmu", to możliwość popatrzenia, jak ktoś inny występuje. Są zaskoczeni, że to oni będą aktorami. Czanczal kręci nosem na widok zbieraniny nisko urodzonych wieśniaków. Postanawia pokazać, że jest tu ważny i pomaga nam ustawiać ludzi. Swym nieznoszącym sprzeciwu belferskim tonem wydaje komendy. Ustawiamy wszystkich w rzędzie na molo. Radek, nasz operator, przejeżdża na skuterze wzdłuż grupy, z kamerą w ręku. Ludzie machają do obiektywu, uśmiechają się i krzyczą. Bez zezwoleń z Port Blair i bez państwowych flag udaje się wyzwolić mnóstwo ludzkiej energii. Już po zakończeniu zdjęć zjawia się Mama Mondal. Może nie chciała spotkać Baby, a może po prostu długo zajęło jej odświętne ubieranie.

Hare Kryszna, Hare Rama

W malutkiej świątyni Kryszny codziennie po zapadnięciu zmroku zbierają się starsi farmerzy i rybacy, by razem grać i chwalić Krysznę. Muzycy grają na harmonii, tabli i drewnianych przeszkadzajkach. Najstarszy wśród nich to piękny mężczyzna z długimi czarnymi włosami. Przewodniczy spotkaniom i śpiewa pieśni religijne. Ostatnia to zawsze "Hare Kryszna, Hare Rama". Na sam koniec dwie starsze kobiety - chórki tych koncertów - wydają z siebie niesamowity i przejmujący dźwięk. Bardzo szybko uderzają językiem o lekko rozchylone wargi. Ten sam dźwięk słychać rano i po zmroku w większości gospodarstw w trakcie prywatnych ceremonii religijnych odbywających się przy domowych ołtarzach. Baba Mondal tłumaczy: "Very happy! Very good!". Ten dziwny szybki klekot oznacza radość z tego, że słońce wschodzi i zachodzi, że życie toczy się do przodu. Radość, że świat istnieje. Po koncercie bramin roznosi muzykom prasad - słodki posiłek poświęcony wcześniej Bogu. Potem wodę, którą skrapiane są czoła i głowy. Ceremonia zostaje zakończona. Muzycy zapalają swoje papierosy Bidi i powoli rozchodzą się do domów. Świątynia to jeden kwadratowy pokój otoczony werandą. Dach jest ważniejszy od ścian, chroni przed upałem w porze suchej, przed deszczem, kiedy przychodzi monsun. Na Andamanach nigdy nie jest zimno. W świątyni wiszą jarmarczne plakaty religijne. Po suficie biegają gekony. Nasze codzienne wizyty nie budzą zainteresowania. Zawsze dostajemy instrumenty do grania, a na zakończenie prasad. Jesteśmy akceptowani, ale nic poza tym. Dopiero po tygodniu muzycy zaczynają odpowiadać na nasze pozdrowienia; po trzech tygodniach nawiązują się skromne konwersacje. Przemawia starszy Pan Sipal. W bardzo staroświeckiej angielszczyźnie, którą z trudem rozumiemy. Zarabia na życie, pisząc podania i dokumenty. Podczas koncertów ze skupieniem wybija rytm na blaszanym bębenku. Przy jego pomocy chcemy przekonać pozostałych muzyków, żeby na potrzeby filmu zagrali na plaży. Sam Sipal uważa, że cudzoziemcom należy pokazywać indyjską kulturę. Szkoda, że to nie on jest szefem wyspy. Uważa się za przedstawiciela społeczności, za kogoś odpowiedzialnego za swoją ojczyznę. Szef muzyków nie zgadza się na naszą propozycję. Nie rozumie, dlaczego mieliby wystąpić na plaży. Możemy nakręcić granie w świątyni. Przychodzą tutaj od lat, codziennie, dlaczego nagle mieliby grać gdzieś indziej. Przez parę dni przy pomocy Pana Sipala namawiamy szefa. W końcu nasz tłumacz mówi do nas zdenerwowany: "Wykształcony człowiek nie może porozumieć się z tymi analfabetami". Dopiero wtedy odkrywamy, że muzycy nie lubią zarozumiałego pisarza podań. Zwracamy się o pomoc do Baby, który też czasem bierze udział w występach. Najchętniej wtedy, kiedy może popisać się swoim głosem przed turystami. W przeciwieństwie doniego inni grają w świątyni tylko dla siebie. Nie zwracają uwagi na turystów przychodzących ich słuchać. Ci prości farmerzy nie mają nic wspólnego z biznesem turystycznym rozwijającym się na wyspie. Nie rozumieją też, czym jest nasz film; nie chcą zmieniać przyzwyczajeń, burzyć ustalonego rytmu życia. Po miesiącu znajomości jedna ze staruszek nagle odpowiada na nasze powitanie. Tego samego wieczoru szef muzyków po krótkiej medytacji nad ćmiącym się papierosem nagle zgadza się. A wtedy pozostali zaczynają sypać propozycjami: że założą girlandy, że przyniosą herbatę i ciasteczka, że zaproszą więcej ludzi. Zrobimy małą Melę - święto. To jest dla nich zrozumiałe i do zaakceptowania. Nadal nie wiedzą, dlaczego mają grać w filmie, ale znaleźli wytłumaczenie dla grania na plaży. To będzie specjalny, świąteczny koncert. Takie miejsce znalazła nasza " Pocztówka z wakacji" w ich wszechświecie. 


Man From Havelock


I wtedy okazuje się, że kamera zniknęła. Przeszukujemy cały dom i farmę Mondalów. Nie chcemy zawiadamiać policji. Na jednej z małych wysp, żeby znaleźć sprawcę kradzieży, policjanci zbili bambusowymi pałkami każdego z mieszkańców. I wszystko się znalazło. Ale na Neil mieszka pięć tysięcy ludzi, a policjanci głównie zajmują się sprzedawaniem rumu, który dostają w ramach rządowych dostaw. Każdy musi płacić im haracz za prowadzenie straganu czy lokalu. Szef policjantów uważany jest za jednego z najbogatszych ludzi na wyspie. W mundurze pokazuje się, tylko gdy przypływa prom i policjanci spisują obcokrajowców przybywających na Neil. Nikt nie wierzy w to, że policja mogłaby złapać jakiegokolwiek złodzieja. Poza tym na farmie mieszkają także inni turyści. Najstarszy z braci Mondalów prowadzi w domu rodzaj hotelu, restaurację i sklep. Jesteśmy z nim bardzo zaprzyjaźnieni. Baba mówi o nas: "You my sons, we all family". Nie chcemy, żeby cała wyspa mówiła, że u Mondalów kradną. A kamerę mógł ukraść jeden z podróżników, którzy się tędy przewijają. Baba proponuje, by udać się na Havelock i poradzić się Ramesza Mondala - krewnego i jasnowidza. Havelock jest jedną z największych wysp archipelagu. Po zejściu z promu Baba wypytuje o Ramesza. Podobno jest w jednej z małych wiosek w dżungli. Powoli zapada zmrok. Wsiadamy na skuter i jedziemy w głąb wyspy, daleko od słonecznych plaż i hoteli dla turystów. Kończy się asfaltowa droga i zaczyna piaszczysta ścieżka przez dżunglę. Skuter się zakopuje, potem wywraca. Nagle drogę przecina potok, przez który przerzucone są dwie drewniane belki. Jakoś udaje się nam przedostać. W końcu Baba odnajduje wieś. Ramesz Mondal jest w domu. Żeby przeprowadzić wróżenie, potrzebne jest medium. Odpowiednia osoba jest w innej wiosce. Znowu podróż przez dżunglę, tym razem w ciemnościach. Prosta chata, podłoga to klepisko z krowiego łajna i błota. Na honorowym miejscu telewizor. Zbiera się cała wielopokoleniowa rodzina. Ramesz przeprowadza test. Kładzie na ziemi swój naszyjnik. Każdy przykłada rękę do podłogi. Ręka żony jednego z farmerów wyraźnie przesuwa się w stronę metalu. Inne pozostają bez ruchu. "Ona ma Tula Rasi", mówi Ramesz. "Nadaje się". Baba tłumaczy, że kobieta jest spod słabego znaku zodiaku, łatwo podda się siłom, które mają powiedzieć, gdzie jest kamera. W izbie zebrali się wszyscy okoliczni mieszkańcy, dzieci bawią się i wrzeszczą. Do ceremonii nie potrzeba jednak specjalnej atmosfery. Bogowie objawiają swą siłę, nawet gdy gra głośno telewizor. Ramesz w tym zamieszaniu prosi Krysznę i innych hinduistycznych bogów, aby wsparli wróżenie. Ofiaruje im dwa kokosy. Potem maluje wielki liść czerwoną farbą. Kładzie go na lusterku. Każe kobiecie medium wpatrywać się w niego. Ona po jakimś czasie zaczyna mówić. Kamera podobno wciąż jest na Neil i spoczywa gdzieś na plaży. Medium nie potrafi jednak dostrzec, gdzie dokładnie. Ramesz za całą ceremonię chce 11 rupii, tyle ile kosztuje paczka tanich papierosów. Obiecuje, że wkrótce przybędzie na naszą wyspę szukać kamery.

Pocztówka z Wakacji

W poszukiwaniach kamery brali udział wszyscy opisani tutaj bohaterowie oraz wiele innych osób. Baba zszedł całą wyspę, ale w końcu przyznał z bardzo poważną miną: "Me looking, me no seeing, no camera, very bad". Sprzęt, a razem z nim "Movie making Mela" nie odnalazł się. Uratowała się tylko jedna szpula, a na niej wielki biały byk stojący bez ruchu na plaży. Za nim fale biją o brzeg. Bosonogie dziecko toczy oponę za pomocą kija. Starzec z białą brodą modli się w stronę oceanu, po czym zanurza w spienionej wodzie. Tuż obok, tam gdzie kończy się piasek, wypróżniają się mieszkańcy wioski.

Baba Mondal chce wystąpić w naszym filmie. Marzy, by zostać sfilmowanym na szczycie malowniczej skały nadmorskiej w szpanerskich przeciwsłonecznych okularach, tak jak amanci indyjskiego kina. Mieszkamy w bungalowie, które wynajmujemy od Baby, więc nie wypada nam odmówić. W końcu na ekranie Baba i tak robi to, co lubi najbardziej. Siedzi i leniwi się, paląc marihuanę. Jesteśmy na Andamanach, by nakręcić film - pocztówkę z wakacji. Każde ujęcie będzie zawierać morze i plażę. Mieszkańców wyspy umieszczamy w takiej właśnie scenerii. Kamera 8 mm daje ziarnisty i nieczysty obraz na miarę wspomnienia lub snu. Andamany należą do najpiękniejszych wysp tropikalnych, są stosunkowo mało skalane przez turystykę. Radha Nagar Beach na Havelock uważana jest za jedną z najdłuższych plaż na świecie, ustępuje tylko słynnej Copacabanie w Rio. Nic dziwnego, że powstają coraz to nowe hoteliki z pełną obsługą dla obcokrajowców. My znajdujemy się na Neil Island między Zatoką Bengalską a Morzem Andamańskim, 120 mil od wybrzeży Birmy. Wyspy są przedłużeniem birmańskich gór Arakan Joma, politycznie należą jednak do Indii, które otrzymały je w spadku po Anglikach. Brytyjczycy od połowy XIX wieku mieli tutaj kolonię karną i główne więzienie swojego indyjskiego imperium. W Port Blair, stolicy wysp, w słynnym Cellular Jail trzymano między innymi Gandhiego i Nehru.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.