Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Borneo: Duchy w cieniu Kinabalu
Granitowy Sztorc
Góra Kinabalu. Najwyższy kawał granitu pomiędzy Mount Everestem a Nową Gwineą. Ma 4101 m i rośnie. Nawet kilka centymetrów rocznie. Powstała, żeby nad światem zapłonęło słońce. - Kiedyś nie było słońca, były dwa księżyce, na świecie było więc jasno. Ale bardzo, bardzo zimno - mój przewodnik Nordin opowiada kadazańską legendę. Kadazanowie mieszkali na Borneo na całe wieki przed tym, gdy dotarli tu Chińczycy, Malajowie. - Młody wojownik Siguntin postanowił ogrzać swój lud. "Musisz wejść na górę, a kiedy księżyce się spotkają, wystrzelić w nie tę strzałę" - poradziły mu duchy lasu. Siguntin wspiął się na Kinabalu, wystrzelił. Księżyc zgasł. A pani księżyc stała się ze strachu wąskim łukiem. - Wyjmę strzałę, jeśli obiecasz, że będziesz ogrzewać ziemię - powiedział do pana księżyca. - Zgoda - odparł księżyc. Wojownik dosiadł orła. Kiedy wyrwał strzałę, księżyc rozpalił się do białości. Kadazanowie wyszli na górę tańczyć z radości. Księżyc zapłonął tak mocno, że kawałki jego roztopionej twarzy padły na ludzi. I tancerze zmienili się w głazy, które stoją na szczycie Kinabalu. Każdego ranka słońce rozpala je do czerwoności. Nocą studzi je żal pani księżyc, która wciąż zmienia się w łuk. Żeby wejść na szczyt, potrzeba dwóch dni. To 8,5 km po stopniach z korzeni i skał. Na całej trasie jest tylko parę metrów skały wyrównanej za pomocą dynamitu. Na tyle dużej, żeby zbudować schronisko Laban Rata. Wspinaczka odbywa się w upiornym upale. Od świtu do deszczu. O 11 przed południem zaczyna lać. Przez ścianę deszczu nie widać nawet własnej dłoni, którą chciałbyś osłonić oczy. Przed 11 lepiej być już w Laban Rata. Masz dla siebie popołudnie. Na pogaduchy z włóczęgami z całego świata. Na zjedzenie makaronu z kawałkiem pomidora. I na sen. O północy trzeba się zbierać. Druga część wspinaczki odbywa się nocą po linach, mokrych i śliskich. Nocą deszcz przestaje padać. Robi się zimno. Teraz rozumiesz, dlaczego każdy musi iść z przewodnikiem - jest wysoko. Niektórzy mdleją albo krew płynie im z nosa. Albo boją się iść dalej w ciemności, kiedy lina jest jedynym oparciem, a wiatr robi wszystko, żeby ludzi pozrywać z niej jak wiśnie. A potem siedzisz na szczycie malutkim jak stół, wtulony w ludzi obok i owijasz ręce skarpetami. Jest zimno. Zimniej niż w Tatrach na Lodowym w lutym. Bo nie jesteś przygotowany na zemstę pana księżyca, który stał się słońcem. Szczękamy zębami. Aż do chwili, gdy słońce wstaje nad trzema morzami - Celebes, Sulu i Południowochińskim. I nad czwartym morzem - morzem mgieł nad dżunglą Indonezji. Widziałem, jak wstaje świt w tylu pięknych światach. Ale nigdzie nie było tak jak tutaj. Bo przecież tutaj, na Kinabalu, poczęło się słońce.
Strzały Nad Kinabatangan
Po zejściu z Kinabalu człowiek potrzebuje czasu. Żeby wymoczyć nogi w gorących jak piekło, żółtych od siarki źródłach Poring Hot Springs. Hibiskusy przyciągają setki motyli, można przyjrzeć się im z bliska z "canopy walkaway" - ścieżki zawieszonej 30 m nad ziemią w koronach drzew. Idziesz po deszczułce szerokiej na 8 cm, trzymając się lin rozpiętych po bokach. Widoki zapierają dech w piersiach. Nie widoki ptaków i zwierząt, ale samej ścieżki w chmurach. Kiedy dopadasz końca rampy owiniętej wokół olbrzymiego pnia, marzysz już tylko, żeby znowu nasiąkać siarką. Ale warto popróbować dżungli z wysoka. Z dołu jest zupełnie inna. Obozowisko Tana Sulima zagubione jest pośród leniwie żółtych rozlewisk Kinabatangan Sungai. Kiedyś cała wyspa wyglądała tak jak one. Łódź była jedynym środkiem lokomocji. Rzeka jedyną ścieżką. Nocą za całe schronienie muszą wystarczyć mata i rozpięta nad nią firanka o gęstym splocie. Nie umie powstrzymać upału. Oczy przywykają do zmroku. Przez dach liści przeświecają gwiazdy. Jazgot cykad uspokaja. Może nie będzie tak źle? Nie będzie. Chyba że wyobraźnia malująca obraz setek mrówek, które właśnie tną na strzępy moskitierę, odpędzi sen na dobre. Strużki potu, których w temperaturze powyżej 30 st. C trudno uniknąć, wydają się całym robactwem świata właśnie wędrującym po twoich plecach. Zrywasz się, zapalasz czołówkę... To tylko wyobraźnia. Pierwsza noc w dżungli przeraża. Po kilku godzinach, kiedy szok minie i dochodzisz do siebie wsłuchany w szmery, szelesty, piski, jęki, chrząkania, chrumkania i porykiwania - zasypiasz. I wówczas dżungla przeraża cię jeszcze bardziej. Budzisz się nagle w ogłuszającej ciszy. To może oznaczać tylko jedno - gdzieś tam w mroku czai się śmierć... Za dnia jest lepiej. Tak gorąco, że nawet moskitom nie chce się latać. O świcie i o zmroku dżungla ożywa. Jak orangutan - wędruje w koronach drzew. Albo jak nosacze - małpy, które żyją tylko na Borneo - pasą się na gałęziach nad nurtem wody. Nie można zobaczyć ich w żadnym zoo, nie potrafią żyć w niewoli. Olbrzymią małpę o nosie zamienionym w trąbę, która potrafi skakać na kilkadziesiąt metrów i nurkuje w rzece, zobaczysz tylko tutaj. Jeśli będziesz mieć cierpliwość, dobrego przewodnika i szczęście. Mieliśmy szczęście. I dobrego przewodnika. Adam odszukał nawet świeży trop pantery... Ale nie mieliśmy ani dość samozaparcia, żeby jak nasi przewodnicy kąpać się w bagnie, ani dość cierpliwości, żeby tak śmierdzieć. Po czterech dniach Roman wysupłał dość pieniędzy, żeby ktoś z obozu wsiadł do łodzi i popłynął po coca-colę. Nie do picia. Do mycia zębów. W dżungli jest mnóstwo wody. Możesz łapać ją do beczki pełnej żab. Dopóki żaby żyją - woda jest świeża. Jeśli zdechną... lepiej nałapać nowej wody. Po kilku dniach przywykniesz do zupy na wodzie z beczki. Ale nic nie robi lepiej paście do zębów niż puszka coli. Ostatniej nocy obudziła nas cisza. A potem strzały na rzece. - Kłusownicy - Adam przyłożył palec do ust - komuś potrzebna skóra pantery.
Miasto Sandokana
Jest taki port u wejścia do zatoki Teluk Sandakan otoczonej zielonymi wzgórzami. Przed laty czatowały na nich pirackie straże najsłynniejszego korsarza na Malajach. Dziś nie ma już śladów po Sandokanie, nie ma już śladu pirackich szkunerów przy tutejszych przystaniach, które ciągną się całymi kilometrami. Ale wciąż cumują tu żaglowce, przypływające po drewno i koprę, ludzie wciąż mieszkają na pokładach. O świcie zobaczysz, jak mężczyźni się golą, a kobiety wieszają pranie. Jak na pokładach smaży się wczorajszy ryż. Jeśli wciągniesz powietrze, poczujesz zapach Azji. Ten sam zapach, który nosił w sercu Lord Jim z powieści Conrada. Sandakan ma swój niepowtarzalny urok. Można rzec - sznyt dalekowschodniej metropolii. Był stolicą kraju w czasach, kiedy Sabah nazywał się Brytyjskim Terytorium Północnego Borneo i należał do sir Alfreda Denta, który... odkupił tę część świata od księcia von Overbecka. Miasto dla Australijczyków jest jak katyński las dla Polaków. W czasie II wojny światowej Japończycy zbudowali w tym miejscu swój najstraszliwszy obóz koncentracyjny. Zginęło w nim o wiele więcej jeńców niż w czasie budowy Kolei Birmańskiej w lasach Tajlandii. Tamtą historię rozsławił "Most na rzece Kwai". Tymczasem Sandakański Marsz Umarłych wciąż czeka na to, żeby się świat o nim dowiedział. Japończycy pędzili jeńców w głąb lądu do miejscowości Ranau. To ćwierć tysiąca kilometrów pieszo przez dżunglę. Bez jedzenia i wody. Bez butów. Kto upadł, miał szczęście. Dostawał kulę w tył głowy. Pierwszy z trzech marszów ruszył 28 stycznia 1945 r. Z 470 doszło 31. W czasie drugiego z 570 dotarło 118. Ten trzeci był najtrudniejszy. Wyruszyło 537, doszło tylko 6.
Wioska Monsopiada
Dżungla jest piękna. Po kilku nocach przywykniesz do robactwa, dzikich świń z ryjami pełnymi olbrzymich narośli, którymi wywracają wszystko, co potrafią wywrócić, do nietoperzy, które wcale nie wkręcają się we włosy, skorpionów, które nie ukąszą, jeśli włożysz palec w upodobaną przez nie szczelinę. Przywykniesz do nocnych okrzyków przerażenia, jazgotu cykad, szurania chrząszczy po siatce moskitiery, cichego warczenia cywety, która wie, że w plecaku może znaleźć coś do jedzenia. Przywykniesz. A jeśli ją polubisz, którejś nocy zobaczysz ścieżkę przed sobą. I panterę. Albo czarno-białego tapira. Albo bezgłowego pirata. Jest taka wieś w dżungli. Wioska Monsopiada. Wioska chłopca, który stał się mężczyzną, kiedy piraci wychynęli z lasu niczym duchy. Poderżnęli gardła dorosłym, zabrali ryż, zgwałcili dziewczęta. I powiedzieli, że wrócą. Monsopiad był pasterzem kóz. Ale znał duchy lasu. I kiedy piraci powrócili, zesłały mgłę. Chłopak miał tylko drewnianą włócznię. Wystarczyła, żeby zabić pierwszego, zabrać jego miecz i odrąbać nim głowę trupa. Nie poszło łatwo. Uderzał pięć razy, za każdym razem mocniej. Kiedy wrócili następnym razem, zasiekł kolejnych sześciu. Martwym odciął głowy. Bandyci wracali. Ale i Monsopiad był coraz doskonalszym łowcą głów. Zanim przestali wchodzić do lasu, w Domu Duchów we wsi Monsopiada pod belką u szczytu zawisły 42 czerepy. Malajscy piraci roznieśli po świecie legendy o łowcach głów. Minęło 200 lat. Wioska Monsopiada wciąż stoi na skraju dżungli, a przybysze, którym starszyzna pozwoli wejść, witani są mocnym trunkiem z kokosowej miazgi przeżuwanej przez kobiety i wypluwanej do wiekowej kadzi, która chyba od początku swego istnienia nie była opróżniona do samego dna... Z drugiej strony - wieś ma własną witrynę internetową. Kiedyś wszystko się zmieni. Nie będzie dżungli, która rozpoczyna się tuż za rogatkami miast i ciągnie aż do oceanu. Orangutany i nosacze będą się kurzyć w ciasnych klatkach w zoo, pluszowe tapiry znajdą pracę jako maskotki w McDonaldsie, długie domy z bambusa, mieszczące w sobie całą wioskę, jakie Rungusi budują w lesie, stać będą tylko w skansenach, a dzikie świnie krążyć będą pomiędzy posadzonymi w równych rzędach palmami na plantacjach... Ale dziś ciągle jeszcze ulice Kota Kinabalu kończą się w dżungli. Albo nad oceanem. Możesz wsiąść do łodzi i popłynąć kilka mil od brzegu. Zanurzyć się w zielonej, ciepłej, krystalicznej wodzie. I niczego nie słyszeć. Tylko patrzeć na najrzadziej odwiedzaną w świecie rafę. I zobaczyć, jak ławica ryb krąży nad tobą, jakby chciała pochwycić słońce.
Północno-zachodni skrawek Borneo, trzeciej co do wielkości wyspy na naszej planecie. W jego odludnych lasach krążą tapiry, pantery płoszą nosacze, a małpy rzucają się do rzeki, żeby zanurkować i pod wodą przeczekać strach. Gdzieś w gąszczu deszczowego lasu na jedną noc zakwita raflezja - legendarny kwiat, który potrafi rozwierać swoje serce tak szeroko, że osiąga ponad metr średnicy. Żeby ją ujrzeć, potrzeba przewodnika, który potrafi wytropić kwiat, i szczęścia. Widziałem raflezję w pąku. Pąk miał dopiero 30 cm wysokości. Aby ujrzeć, jak się otwiera, musielibyśmy tkwić tydzień w lepkiej, oślizłej ciemności lasu. Mrok dżungli jest przyjazny dla tych, którzy umieją z niego korzystać - dla pędraka w gnijącym drewnie, skolopendry zaszytej w gąbczastej kępie mchu na pniu, o który chciałbyś oprzeć dłoń, kiedy trzeba przeciskać się pomiędzy drzewami. Skorpionów czarnych i lśniących. Nie są tak jadowite jak te z Sahary, nie zabiją cię. Ale ból sprawi, że sam zapragniesz umrzeć. I dla tych najbardziej żarłocznych stworzeń - ognistych mrówek. Wbijają szczęki w stopę, gdy się je nadepnie. Ich jad paraliżuje mięśnie. Na jakieś pół doby. Potem pozostaje opuchlizna. Dżungla to bagno. Nie warto iść w wysokich butach, bo i tak są pełne wody po kilku krokach, a w temperaturze 40 st. C grzybica rozwija się błyskawicznie. Jeśli używać sandałów, łatwiej sięgnąć po pijawkę. Wciąż działa na nie stary plan holenderskich zdobywców - nacieranie skóry sproszkowaną tabaką.
Polub nas na Facebooku!