Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Nepal: Pierwszy krok w rurach
Andrzej Meller, 31.01.2011
Zasypiam ponownie, ale po półgodzinie autobus staje. Robi się małe zamieszanie. Jak się okazuje, na drodze do Manali stoi nieoznakowany patrol indyjskich tajniaków, którzy po drodze zbierają od miejscowych "podatki". Siedzący obok mnie Nepalczycy zostają poproszeni o wyjście z rządowego autobusu. Wiozą z Nepalu w indyjskie Himalaje 200 kg sera z jaka, który chętnie kupują w Manali restauratorzy, a stojący na drodze w klapkach tajniacy chcą po prostu w łapę 10 tys. rupii - około 200 dolarów. Chłopcy, którzy dopiero co spalili na postoju wielkiego jointa, nie bardzo wiedzą, po co to zamieszanie, zresztą i tak nie mają kasy: jadą goli i weseli. Psy rozkładają ręce. O ósmej rano dojeżdżam na dworzec w Manali. Ostatni raz byłem tu zimą 2003 roku. Musiałem wtedy kupić przenośny piecyk elektryczny, bo w hotelach nie ma ogrzewania. W miasteczku było parę metrów śniegu i zapadło mi w pamięć, że krowy chowały się przed mrozem pod wiatami przystanków. Do dziś mam slajd, na którym widnieje rikszarz, który mnie wtedy wiózł do hotelu: miał granatowy dres z napisem "Pogoń Szczecin"... Teraz proszę innego rikszarza, z pięciocentymetrowymi krzakami włosów wyrastającymi z uszu, by zawiózł mnie do knajpy People prowadzonej przez moich przyjaciół: Rosjankę Warię i jej męża Chandona, byłego oficera oddziałów specjalnych nepalskich gurkhów. W People siedzi już na śniadaniu Denis, też były oficer, tyle że Królewskiej Marynarki Wojennej Danii; od 15 lat mieszka w Andżunie na Goa. 16 lat wcześniej Denis był na granicy życia i śmierci, po tym jak w czasie sztormu koło Grenlandii na burcie statku zerwał się kontener i przygniótł marynarza. Rok spędził na morfinie, po czym dostał olbrzymią rentę i zalecenie lekarskie przeprowadzki do ciepłych krajów. Wiedziałem, że będzie z nimi wesoło. Następnego dnia Chandon zaprowadza mnie do Himalayan Extreme Centre. Firmę prowadzą Francuzka Edwige z mężem."Chciałbym od jutra szkolić się w paralotniarstwie u najlepszego nauczyciela, jakiego macie", mówię. "Pas de problem", odpowiada Edwige. "Pracuje dla nas Ajey, trzykrotny mistrz Himalajów i dwukrotny czempion Asia Cup. Przyjdź jutro o 8 rano, zadzwonię do Ajeya, żeby tu podjechał. Jeśli będzie padać, to śpij dalej".
NA TEMAT:
Budzik nie zadzwonił, ale budzę się sam o 6.50. Świeci słońce. Ciepłe powietrze unosi gęste chmury. Old Manali śpi, na ulicy jedynymi żywymi istotami są latające za suką kundle. Ajey podjeżdża na motorze. "What's up man? Let's hit the sky!", śmieje się filigranowy góral. Jedziemy 100 km/godz. po serpentynach do Solangu. Trzeba wiedzieć, że na górskich, himalajskich drogach prędkość to zawrotna i 50 km/godz. zupełnie wystarczy. Ale Ajey lubi robić wszystko brawurowo i w zawrotnym tempie. "Jak tylko postawisz skrzydło - zero skakania; biegniesz jak najszybciej i lecisz!", instruuje po wytłumaczeniu mi, do czego służą wszystkie linki, jak pracuje glajd na wietrze i jak się zachować przy lądowaniu. Po paru próbach naziemnych idę na pośrednią skarpę. Instruktor włącza krótkofalówkę i wkłada mi ją za ramię uprzęży. "Raz, raz, raz, działa, get ready! GOOOOOOOOOO!!!". Wiatr wieje prosto w twarz. Przede mną 300 metrów stoku. Ponieważ wystartowałem dość wysoko, ciepłe powietrze od razu unosi mnie do góry. Lecę prosto przed siebie, żeby na początku nie przekombinować ze skrętami. Przez to nabieram wysokości. Strasznie jestem podjarany; bać zaczynam się dopiero, gdy znajduję się nad lądowiskiem, a ono - mam wrażenie - nie chce się przybliżyć. Widzę pod sobą stado koni, wielkie gumowe kule z turystami toczące się ze stoku i tłum hinduskich gapiów. Obok mnie lądują piloci w tandemach z turystami. Lądowisko się kończy, pociągam za hamulce w ostatnim momencie. Na sekundę przed wylądowaniem widzę, że lecę prosto na rury, którymi woda ze strumieni spływa do wsi. Przerażony zamiast na nogach ląduję na tyłku. Amortyzuje mnie siodło, ale mam obite biodro. Ajey - jako że umówiliśmy się, że będzie mi wytykał jedynie błędy, a "sukcesy" przemilczy - zaczyna wydzierać się przez radio: "Fuck! Dupa służy do srania, nie do lądowania! Masz taką twardą dupę?! Nie chcę nigdy więcej tego widzieć! Fuck!
Latam co drugi dzień, bo monsun przynosi obfite deszcze. O ile uczniowie innych instruktorów codziennie skaczą po zboczu, mnie dzięki wymagającemu Ajeyowi udaje się latać od pierwszego dnia. Po tygodniu pakujemy do dżipa tandem i jedziemy do Golaby na 3500 m n.p.m. przed przełęczą Rotang. Leje. Straszny korek, ciężarówki jadące z góry z Ladakhu blokują wąską, błotnistą drogę. Zostawiamy samochód na jedynym poboczu i na przełaj idziemy pół godziny pod górę, przecinając parę razy drogę do Rotangu. W samo południe wychodzi słońce. Spinamy się uprzężą. "Dziś zrzucę z ciebie strach!", oznajmia Ajey. Skrzydło jest wielkie i od razu czuję, jak nas wynosi. Ajey, jeden z najlepszych pilotów w Himalajach, chce mi zrobić kawał i tuż po starcie zniża pułap nad truckiem tak, że muskam jego metalowy dach nogami. Potem łapiemy komin powietrzny tuż pod pionowymi skałami. Ajey daje mi hamulce. Nabieramy wysokości, żeby przelecieć do sąsiedniej doliny. Przy skrętach skrzydło prawie dotyka skał. Po chwili wysoko nad lesistą przełęczą wlatujemy w chmurę. Nie widać własnych stóp. Nagle z przeciwka wyskakuje kondor. Macha trzymetrowymi skrzydłami, rozpościerając olbrzymi dziób, i znika we mgle. W dolinie Solangu, gdzie mamy lądować, Ajey krzyczy mi do ucha: "To co? Trochę akrobacji?". "Nie, Ajey, na dziś mam dość atrakcji", odpowiadam zmęczony wysokością, kondorami i ciągłym napięciem żółtodzioba. "To w takim razie trzymaj się mocno i skręcaj na komendę: lewo!!!". Ajey ciągnie mocno lewy hamulec, robiąc wingovera. Skrzydło znajduje się pod nami, a my do góry nogami nad nim. "Prawo!!!", krzyczy góral, a my bujamy się jak na wielkiej huśtawce. 30 metrów przed lądowiskiem uspokaja glajd. Wreszcie lądujemy. Czekają na nas gapie i koledzy Ajeya. Wypięty z siodła idę do motocyklu, jakbym nadal leciał. Po tej cudownej przygodzie w tandemie pogoda psuje się na dobre. Umawiamy się się z Ajeyem, że jeszcze kiedyś pofruwamy nad położonym w dolinie jeziorze w Pokharze. Tam ciepłe kominy powietrzne wynoszą od razu wysoko do góry. I zdarza się, że lotniarze stawiają pierwszy krok w wodzie, nie w rurach. "Always expect the unexpected!", rzuca na pożegnanie Ajey.
Polub nas na Facebooku!