Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Syria: Odkopany Skarb
Granica Światów
Do Damaszku jedziemy taksówką z samego Bejrutu. Jest załatwiona po znajomości, a nie kursowa, więc płacimy niecałe dwadzieścia dolarów za osobę. To najpopularniejszy obok minibusów środek transportu. Autokary też podobno jeżdżą, ale nie są zalecane. Kierowca częstuje nas batonami i napojami z puszki. Wiezie dwie cudzoziemki, czuje się więc naszym opiekunem. Trzecim pasażerem jest młody Syryjczyk, który jak wielu jego rodaków przyjeżdża do Libanu do pracy. Z radia leci arabski pop: "Habibi, habibi", wyśpiewuje namiętnie wokalistka. To najczęściej powtarzany w piosenkach zwrot - habibi znaczy kochanie. Muzyka się zapętla, jak to w arabskich utworach. Od tego dźwięku i tej drogi można wpaść w trans. Na przejściu granicznym, kiedy wypełniamy formularze (wizy kupiłyśmy jeszcze w Warszawie), urzędnicy uśmiechają się do nas - a jednak Syryjczycy nie są tak ponurzy i nieprzystępni, jak przedstawiali ich nasi libańscy znajomi. Jeszcze kilka razy pokazujemy paszporty i mkniemy dalej, w szare kamieniste góry. Gdzieś na prawo trasa odbija do Iraku i Jordanii. Kiedy zbliżamy się do Damaszku, błyska. Drobny deszcz przemienia się w ulewę. Robi się zmierzch i zaczyna padać mokry śnieg. A jeszcze poprzedniego dnia grzałyśmy się na plaży w starożytnym mieście Byblos z widokiem na seledynowe wody Morza Śródziemnego! Przez te pogodowe ekscesy czujemy, jakbyśmy zajechały o wiele dalej...
Lewackie Pielgrzymki
Naszym przewodnikiem po Damaszku jest Talal, naprędce poznany przez serwis couchsurfing.com. Na zdjęciu w internecie ma na głowie turban, na twarzy egzotyczny uśmiech. Ale chłopak, który odbiera nas z autostrady na rogatkach miasta i zaprasza do eleganckiego samochodu, jest zupełnie zeuropeizowany: fioletowy T-shirt Tommy Hilfiger, białe trampki, brytyjski akcent. Talal umieszcza nas w hostelu al Rabie położonym w cichej i wąskiej uliczce nieopodal starówki i głównego placu al Merjeh (Martyr's Square - plac Męczenników). Po studiach w Londynie wrócił do kraju i chętnie zajmuje się gośćmi z zagranicy, wyczekując oferty pracy w City nad Tamizą. Spędzamy razem wieczór. Al Rabie to przybytek backpackerów i lewaków z całego świata. Wychudzony chłopak z chlebakiem, w zszarganych spodniach i osiołkach zjeździł już pół Azji; Anglik w koszulce z Che Guevarą próbuje porozumieć się z młodym Tunezyjczykiem, który do al Rabie trafił już nie z ideologicznych, ale ekonomicznych względów. Syria, kraj od 1970 roku rządzony przez reżimowe socjalistyczne władze, jest celem podróży dla tych, którzy szukają alternatywy dla kapitalistycznej uniformizacji i turystycznego blichtru. W 2000 roku, po śmierci trzykrotnego prezydenta i wodza narodu Hafiza al Asada, władzę przejął jego młodszy syn - Baszszar al Asad. Za jego prezydentury represje osłabły, zwolniono więźniów politycznych, media doczekały się względnej niezależności, a kraj otworzył się na turystów. O dążeniu do demokracji nie ma jednak mowy - reformy mają charakter przede wszystkim ekonomiczny. Dlatego przy śniadaniu (bagietka, jajko na twardo) słychać żarliwe światopoglądowe dyskusje. Zatrzymują się tu też szkoleniowcy z Europy, którzy w Damaszku prowadzą warsztaty z edukacji międzykulturowej. Sam hostel raz zachwyca, raz odraża. Dziedziniec z mozaikową posadzką i barwnym żyrandolem przywodzi na myśl tradycyjne dostatnie arabskie domostwa. Łóżka są wysokie, z ramami, meble nie mają nic wspólnego z ikeowym standardem znanym z całego świata. Ale już w toaletach nie wolno spuszczać wody, w prysznicach w suterenie trzeba czyhać na ciepłą. Retroluksus i bieda - wrażenie tej dziwacznej mieszanki będzie nas stale wprowadzać w dezorientację w Damaszku. Dookoła hotelu są małe sklepiki i zakłady rzemieślnicze. Wnętrze pracowni kuśnierskiej mogłoby spokojnie pochodzić sprzed stu lat. Wiele domów niszczeje i zapada się. Trudno ocenić, czy ktoś w nich mieszka, czy jedynie służą za składziki dla handlarzy. Kto wie, ile lat mają ich fundamenty? W końcu według niektórych podań Damaszek to najstarsza stale zamieszkiwana metropolia świata. Przez miasto przewinęły się wszystkie ważne starożytne cywilizacje; w XV w p.n.e. podbili je Egipcjanie, dostawało się kolejno pod panowanie króla Dawida, Asyryjczyków i Nabuchodonozora, Persów. W 333 p.n.e. dotarł tu Aleksander Wielki. Potem Syria zmieniła się w rzymską prowincję. Teraz wszędzie przemykają koty. Wygłodniałe i brudne buszują po śmietnikach i wysypiskach z odpadami. Ludzie nie są zbyt hojni, zwierzęta zdane są na siebie.
Za Bramami Miasta
Stare Miasto w śniegu i błocie wydaje się jeszcze bardziej tajemnicze i odrealnione. Wpadamy w labirynty wąskich uliczek, ślizgamy się po nierównym, pooranym bruku. Wchodzimy przez Bab al Faradis, czyli Bramę Raju. Niewielki bazar pod jej sklepieniem właśnie się zwija. Słychać pojedyncze pokrzykiwania, warkot odpalanych silników samochodów dostawczych, ale za chwilę wszystko ucichnie. Dopiero następnego dnia zobaczymy główny targ Damaszku - rozległy, ruchliwy i wciągający Suk al Hamidijja. Najstarsze fragmenty zabudowy Starego Miasta pochodzą z okresu rzymskiego. Większość to już pozostałości kwitnącej kultury arabskiej z XIII wieku. W murach tej części miasta kiedyś leżały dzielnice chrześcijańska i żydowska. Teraz ten podział nie obowiązuje, pozostało nazewnictwo, które daje wyobrażenie o utraconej wielokulturowości Damaszku. Kluczymy, skręcamy, gubimy kierunki. Żeby gdziekolwiek trafić, trzeba mieć dobrego przewodnika albo dużo samozaparcia. Co jakiś czas mijamy grupy anglo- albo francuskojęzycznych turystów pod wyremontowanym butikiem z souvenirami czy luksusową restauracją. W takich miejscach można ulec złudzeniu, że starówka odradza się dynamicznie i równomiernie. Ale to zaledwie wyspy odzyskanego ładu pośród niszczejącej lub prowizorycznie odrestaurowanej zabytkowej zabudowy. W restauracji dołącza do nas przyjaciel Talala Ragheb Othmani, gwiazda programów ekonomicznych syryjskiej telewizji. Blondyn ubrany w kożuch, dżinsy i okulary wygląda na Czecha albo Niemca. Nigdy nie ruszył się z Syrii, nie ma w ogóle światowych tęsknot. Za to świetnie mówi po angielsku i ma bezbłędne poczucie humoru. W towarzystwie Talala i Ragheba trudno pojąć, na czym polega syryjski reżim. Są wyluzowani, oblatani we współczesnej kulturze, chodzą do klubów. Ale tęsknota Talala za Zachodem zdradza, że brakuje mu bodźców i wolności.
Pałacowe Dziedzińce
Położona częściowo na zadaszonym dziedzińcu słynna restauracja Beit Jabri (beit znaczy dom) wprawia nas w zachwyt. Stoły rozstawiono promieniście wokół sadzawki na kamiennej posadzce. W świetle latarni widać zielone pnącza, fragmenty mozaiki. Teraz dopiero czujemy minioną świetność osmańskiego Damaszku. Zwiedzimy jeszcze kilka uroczych dziedzińców starych damasceńskich domów z XVIII i XIX wieku. Zdziwienie jest tym większe, że zaniedbane fasady nie zdradzają, jakie wspaniałości kryją się w środku. Wejście często celowo jest nieatrakcyjne albo po prostu brudne - ma zmylić potencjalnych grabieżców. Dla Europejczyka zmęczonego przekombinowanym, konceptualnym "designem" te surowe, kamienne dziedzińce ozdobione ceramiką, z drewnianymi panelami w geometryczne wzory to prawdziwy odpoczynek dla oka. Tradycyjnie powietrze przenikał zapach jaśminu i cytrusów, w klatkach śpiewały ptaki, a w wodach fontanny unosiły się różane płatki. Teraz pachnie wilgocią.
Zgiełk Interesów
Następnego dnia ani śladu po śniegu. Świeci słońce, jest około dwudziestu stopni. Ruchliwa i jazgotliwa szosa wzdłuż kramów z owocami, napojami i sprzętem AGD prowadzi nas z powrotem do murów Starego Miasta. Wszędzie tłoczno, chwilami trzeba się przepychać. Trudno połączyć w jedno tę nieprzyjemną wielkomiejską arterię, byle jakie budynki betonowe z misterną architekturą i tajemniczymi zaułkami za murami starówki. Pasażem bazaru al Hamidijja zmierzamy w kierunku serca miasta - słynnego Meczetu Umajjadów. Na samym suku można by spędzić cały dzień, trzeba tylko przywyknąć do nagabywań sprzedawców, którzy próbują ściągnąć do swojego kramu, niestrudzenie powtarzając "welcome". Handel toczył się tu już w czasach romańskich, dzisiejszy nowoczesny kształt z żelazną strukturą zadaszenia przypomina paryskie Hale i pochodzi z 1925 roku. Wciągamy się w stragany oferujące barwione szklanki, jedwabne szale, pasy do tańca brzucha obszyte dźwięczącymi monetami i haftowane narzuty. Ale... "Nie róbcie zakupów w Damaszku, tylko w Aleppo", przypominam sobie porady znajomej, która pół życia spędziła na Bliskim Wschodzie. Rzeczywiście, targi są zupełnie pozorne. To raczej mistyfikacja na użytek naiwnych turystów. Sprzedawcy tak pomanewrują transakcją, żeby nie opuścić ceny nawet o jednego funta syryjskiego. Przed Meczetem Umajjadów sterczą monumentalne kolumny korynckie. To pozostałości po świątyni Jowisza z III wieku. Znów można się zagubić w czasie - mijamy antyczne ruiny i stajemy na wprost Meczetu Umajjadów z VIII wieku. Pod rozłożystą świątynią kłębią się wycieczki z kraju i państw sąsiednich. Zjeżdżają tu pielgrzymki z całego świata islamskiego, bo to jedna z najwspanialszych budowli sakralnych islamu, w niektórych rankingach trzecia po jerozolimskim Meczecie Omara i głównym sanktuarium islamu w Mekce. Więcej tu kobiet w burkach. My, żeby zwiedzić, musimy ubrać się w bure jednoczęściowe kaftany z kapturami. Na lśniącym w słońcu marmurowym dziedzińcu panuje cisza przerywana krzykami bawiących się dzieci i furkotem gołębich skrzydeł. Jeszczebardziej dojmująca przez kontrast ze zgiełkiem i nawoływaniami handlarzy suku. Tam wielość doczesności, tu boska jednia - przypominam sobie słowa średniowiecznego filozofa. Kto zwiedził kiedyś meczet, wie, że toczy się w nim zupełnie świeckie życie. Grupy kobiet z potomstwem siedzą na kamiennej posadzce, prowadzą ciche rozmowy, odpoczywają od zajęć codzienności. Niektórzy zastygają w bezruchu, jakby przenosili się w inny porządek. Ale w tej atmosferze nie ma nic z rażącej dewocji, tylko spokój i skupienie, które wciągają nawet świecką osobę. Wojna cywilizacji toczy się gdzieś bardzo daleko stąd. Świętość tego miejsca usankcjonowało wiele religii: dzisiejszy meczet stoi na terenie świątyni boga Hadada wybudowanej w IX wieku p.n.e. Z nadejściem cesarstwa bizantyjskiego zmieniła się w bazylikę Jana Chrzciciela. Początkowo, po muzułmańskim podboju w 636 roku, chrześcijanie mogli zachować jej zachodnią część dla potrzeb kultu. Wkrótce jednak Damaszek stał się stolicą kalifatu Umajjadów i najważniejszym kulturalnym ośrodkiem świata islamskiego. To wtedy zapadła decyzja o radykalnej przebudowie bazyliki. Nowa świątynia miała oszołomić świeżo nawróconych wyznawców Allaha. Dziś z tamtych imponujących i kosztownych dla obywateli inwestycji pozostały trzy minarety.
Tajemniczy Wąwóz
Maalula! Już sama nazwa brzmi fantastycznie! Znawcy Syrii powtarzali nam, że Damaszek to tylko przedsmak egzotyki, jaką można odczuć na prowincji. Wprawdzie do Maaluli droga niedaleka - podróż zajmuje nam niecałą godzinę - ale to niewielkie miasteczko u podnóży gór Antyliban ash Sharqiyya wciąga nas w zupełnie odrębną rzeczywistość, wyjmuje poza czas. Minibus trzęsie się i klekoce, pnie się w górę stromą drogą. Znikają znaki naszej cywilizacji - zamiast tego w przejrzystym powietrzu otwiera się widok na małe pastelowe domki przyklejone do stromej skały. Miejscowe kobiety mają odkryte głowy - są chrześcijankami. Maalula to jedno z trzech miejsc na świecie, gdzie zachował się język aramejski. Dziś pielgrzymi zjeżdżają tu do sanktuarium świętej Tekli. To uczennica Pawła Apostoła i męczennica, która wielokrotnie uniknęła śmierci. Jak podaje legenda, kiedy uciekała przed rzymskimi pościgiem, otworzyły się przed nią skały i powstał wąski wąwóz. Spacerują po nim wierni i turyści. My idziemy dalej, mijamy klasztor świętego Sergiusza i Bakchusa, nawróconych rzymskich oficerów. Do miasteczka zachodzimy z drugiej strony - niezwykły klasztor Tekli oglądamy teraz z daleka. Zapada zmierzch, u miejscowego piekarza przy głównym placu Maaluli kupujemy manaeesh z serem. To rodzaj cienkiej, suchej pizzy, najpopularniejszy fast food w tej części świata. Czekamy na transport do miasta. Ale pasażerów - miejscowych i turystów - jest tylu, że wciąż się nie mieścimy. Po placu krążą mężczyźni w wyblakłych od słońca arafatkach upiętych w misternie na głowach. Nasłuchujemy aramejskiego. Błękitne, piaskowe i różowe mury domów Maaluli zlewają się powoli w szarość.
Powietrze nad Syrią jest suche, góry nagie i skaliste. "Cała wilgoć zostaje u nas", mawiają złośliwie Libańczycy, dumni ze swojego zielonego kraju i zboczy porośniętych potężnymi cedrami. Syryjskie wojska wycofały się z Libanu dopiero w 2005 roku. Pod pretekstem utrzymania pokoju stacjonowały tam prawie 30 lat. Obcych oddziałów militarnych już nie ma - pozostała obopólna niechęć. Ale klimat to nie jedyna różnica między sąsiadującymi państwami - wąskim paskiem Libanu i rozległą Syrią. Bo przekroczyć granicę między nimi, to jakby na dobre opuścić Zachód. W Libanie można poczuć się jak w Ameryce: Starbucks na Starbucksie, świetnie zaopatrzone stacje benzynowe, restauracje sushi, rzęsiście oświetlone sklepiki przydrożne i kramy z kiszonkami i warzywami dorodnymi jak z folderu reklamowego. Na drogach pełno lśniących nowych dżipów, ludzie prowadzą, rozmawiając przez najnowsze telefony komórkowe. Libańczycy szczycą się swym liberalizmem, światowością i generalnym luzem. Już w przygranicznych miasteczkach czujemy, że ten świat się kończy. Szyldy są wyblakłe, pawilony zdezelowane, coraz więcej kobiet ma zakryte głowy i długie spódnice. Znikają kolory; kamieniste bezdroża wydają się ciągnąć w nieskończoność.
Polub nas na Facebooku!