Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Najpierw przyjęła Syryjczyka pod swój dach. Rok później ruszyła do Aleppo. Anna Alboth o wędrówce po pokój
rozmawiała Maria Brzezińska, 27.12.2017
Maria Brzezińska: Dwanaście krajów, osiem miesięcy, 4000 km i grupa nieznających się ludzi. Czy to mogło się udać?
Anna Alboth: Chyba jeszcze nie czas na ocenę. Mam czarne momenty, kiedy myślę, że po prostu straciliśmy czas i poświęciliśmy zbyt wiele, ale są też chwile, gdy czuję, że to miało ogromny sens. Dostaję wiadomości od ludzi, którzy się poznali na marszu i teraz wspólnie działają. Codziennie na Facebooku widzę zdjęcia ze spotkań organizowanych przez uczestników. Ktoś założył fundację w Czechach, ktoś inny wrócił do obozu dla uchodźców, koło którego przechodziliśmy, i tam pracuje. Głównym problemem był brak czasu na przygotowania. Odkąd pomysł marszu przyszedł mi do głowy, było jasne, że każdy dzień się liczy. Syria czeka. Wszystko wydarzyło się w trzy tygodnie. Porażką jest dla mnie to, że było nas mało. Ogromnie wierzyłam, że ludzi będzie coraz więcej. A było odwrotnie. Niewiele jest osób, które są w stanie zrobić coś dla kogoś innego, obcego, daleko stąd. Do marszu dołączyła m.in. Australijka, matka czwórki dzieci. W Boże Narodzenie przeczytała o nas w gazecie. Spakowała się i przyleciała na marsz. Z jednej strony to niesamowity sukces, z drugiej – przecież w Australii jest tyle ludzi! A przyleciała ona jedna.
Oprócz ciebie jeszcze cztery osoby przeszły całą drogę.
To pewnie robi największe wrażenie, ale byli też ludzie, którzy przeszli większość drogi albo połowę. Sporo osób fizycznie towarzyszyło nam tylko przez kilka dni, ale podczas całego marszu pracowało przy nim, organizowało pozwolenia, noclegi, wysyłało informacje prasowe. Bez nich nic by się nie udało.
Co byś zmieniła z perspektywy czasu?
Mniejszy pośpiech. Ustalona hierarchia. Eksperci w trudnych momentach. Być może jestem dobrą inicjatorką, ale niekoniecznie liderem. No i może liderem nie powinna być jedyna osoba spośród maszerujących, która ma rodzinę i dzieci...? Mieliśmy wiele konfliktów, które czasem wynikały z niezgodności politycznych, a czasem organizacyjnych. To był ogromny eksperyment społeczny. Trudno jest tak różnym, obcym osobom spędzać ze sobą tyle czasu. Może to w ogóle niemożliwe?
Nie raz podczas marszu natykałaś się na ścianę, jednak nie zrezygnowałaś.
Miałam silne przekonanie, że trzeba działać, że warto. Ale kilka razy się zastanawiałam, czy dalej to ciągnąć. O sobie dowiedziałam się, że bardzo mi zależy, by wszyscy byli szczęśliwi. A tego nie można osiągnąć w 50-osobowej grupie. Pięćdziesiąt silnych osobowości, zmęczonych, głodnych – nie zawsze jest miło. Chciałam, by każdy miał przestrzeń do wypowiedzi, to znajdowały się osoby, którym przeszkadzało, że gadamy pół nocy. W stresie wychodziły z nas złośliwość, zazdrość, niesłowność. Pokazywaliśmy swoją najgorszą twarz. Mam świadomość, że niektórzy odeszli przeze mnie. Rzadko chwalę ludzi – dziś wiem, że za rzadko. Marsz był jak wielka międzynarodowa firma. Każdy miał inne zadanie, jedni byli offline, drudzy online, z różnych krajów, ze swoimi przyzwyczajeniami. Normalnie po ośmiu godzinach pracy w firmie idziesz do domu i masz swój świat. Na marszu wszystko było pomieszane. Byliśmy ze sobą 24 godziny na dobę, prywatne życie mieszało się z tym organizacyjnym. Już po pierwszym tygodniu nie miałam energii, by każdego docenić, każdemu podziękować. Można by przecież codziennie dziękować dziesiątkom osób. Ludzie tego potrzebują. Z drugiej strony czułam, że przecież nie robią tego dla mnie, tylko dla większej sprawy, więc czemu to ja ciągle miałam ich klepać po plecach?
Zaczęliście na lotnisku Tempelhof. Którędy wiodła trasa?
Tempelhof to największy ośrodek dla uchodźców w Berlinie i zarazem bardzo symboliczne miejsce. Planowaliśmy iść odwróconym szlakiem uchodźców, czyli najkrótszą drogą do Syrii. Po drodze zmieniliśmy jednak trasę. Między innymi zdecydowaliśmy się pójść z Chorwacji do Bośni zamiast do Serbii. Zależało nam, by odwiedzić Sarajewo – tam dobrze wiedzą, co to jest oblężenie. Chcieliśmy dać mieszkańcom możliwość przyłączenia się. To był dla mnie jeden z najważniejszych momentów marszu. Zgromadziło się bardzo dużo ludzi. Zrobiliśmy happening, zamoczyliśmy nogi w czerwonej farbie i szliśmy boso przez miasto. Sporo wiem o Sarajewie, znam miejsca, z których celowali snajperzy. I kiedy szłam po tych brukowanych uliczkach, rozkleiłam się. Ludzie patrzyli na nas, a potem na nasze stopy i się przyłączali. Od razu czuli, o co chodzi. Na koniec był koncert fortepianowy, również silne przeżycie. Powiedziałam mieszkańcom Sarajewa, że jeśli 25 lat wcześniej nie byłabym małą dziewczynką, pewnie zorganizowałabym Civil March For Sarajevo. Widziałam łzy.
Jak jeszcze zmieniliście trasę?
Mieliśmy iść przez Turcję, ale od roku zgromadzenia są tam zakazane. Nie dostaliśmy pozwolenia na demonstrację, choć nasz człowiek walczył o nie półtora miesiąca. Turcja też nie chciała nam dać odpowiedzi odmownej, więc trwaliśmy w zawieszeniu. To był chyba najtrudniejszy moment. Syryjczycy idący do Europy mają problem, kiedy chcą wyjść z Turcji. My, idący w drugą stronę, natknęliśmy się na ścianę w tym samym miejscu. Wiele osób wtedy odeszło. Jedni dlatego, że mieliśmy iść do Turcji, drudzy zaś uważali, że należało już zakończyć marsz. Ale jak to? Przeszliśmy przez wygodną, łatwą Europę i mieliśmy się poddać przy pierwszych trudnościach? Ostatecznie pojechaliśmy na wyspy greckie, gdzie jest teraz najtrudniej. Wciąż codziennie dopływają nowe łodzie, ale z wysp uchodźcy nie mają prawa przedostać się na grecki ląd. Ludzie w obozach wiedzieli o nas, czekali od miesięcy – to było dla nas bardzo ważne.
Odczułaś dużo różnic, przechodząc z kraju do kraju?
Byłam bardzo zaskoczona Niemcami. Wiedziałam, że podejście jest tutaj wyjątkowo pozytywne, bardzo ludzkie. A mimo wszystko przerosło moje oczekiwania. Nawet policjanci dzwonili z własnej inicjatywy do ludzi w następnej miejscowości, by zorganizować dla nas nocleg. W Czechach było ciężko, czuć było na ulicach niechęć, strach. Od razu łączeni byliśmy z uchodźcami, a nie z tematem pokoju w Syrii. Ludzie krzyczeli, patrzyli niesympatycznie.
Jak reagowaliście?
Rozmawialiśmy wcześniej o tym, by nie dać się sprowokować, nie odpowiadać w sposób zaczepny. Dużo się uśmiechaliśmy, zadawaliśmy pytania. Nasz marsz przecież nie mówił nigdy: przyjmujmy uchodźców. Chcieliśmy po prostu pokoju w Syrii. Organizowaliśmy spotkania w szkołach, na które zapraszaliśmy Syryjczyków. Dla dzieci to był pierwszy kontakt z uchodźcami. Dotąd słyszały zazwyczaj, że oni tylko brudzą i trzeba po nich sprzątać. Pytały nas dlaczego. W Austrii było dobrze. Węgry zdecydowaliśmy się ominąć – obawialiśmy się, że władze mogą nam utrudnić przejście, nie chcieliśmy takich problemów zaraz na początku. Wiesz, że Węgry to jedyny kraj w Europie, z którego nie było ani jednej osoby na marszu? A w sumie przyłączyli się ludzie z 53 krajów! Na Bałkanach miałam poczucie, że ludzie współodczuwają z uchodźcami. Wielu z nich też kiedyś musiało uciekać. Bardzo ciężko było w Bułgarii. Dotarliśmy do największego ośrodka dla uchodźców, w Charmanli. Zrobiliśmy przed nim piknik na trawie. Mieszkańcy obozu wyszli do nas i powiedzieli, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy w ogóle chcą z nimi rozmawiać. Pojechaliśmy też do regionu, gdzie organizują się bojówki. Spotkałam się tam z Dinkiem Wałewem, lokalnym „celebrytą”, który kupił sobie helikopter po to, by wyłapywać uchodźców. Nie mogłam uwierzyć, że on naprawdę istnieje! Znalazłam go na Facebooku, a że jest bardzo żądny uwagi, zaprosił mnie do domu i zgodził się na wywiad. Ma dobre kontakty z politykami, władze go promują. Twierdzi, że jest patriotą, chroni kraj. Nazywał wszystkich uchodźców terrorystami. I kiedy trzeci raz powiedział, żebym sobie wzięła ich do domu, to w końcu nie wytrzymałam. Opowiedziałam mu o Akilu – Syryjczyku, którego przyjęłam pod swój dach. I Dinko nagle zareagował inaczej: „To może on jeden nie jest taki zły?”. Weszliśmy wtedy na inny poziom rozmowy. Nie było mu głupio, ale zszedł trochę z hejtu. Wydaje mi się, że nie jest złym człowiekiem, po prostu chce być popularny. Ja nie robiłam marszu zachęcającego do przyjmowania uchodźców. To jest ogromne wyzwanie i bardzo się cieszę, że nie muszę decydować o takich rzeczach. Mogę jedynie decydować o tym, czy otworzę swoje drzwi dla uchodźcy.
Co sprawiło, że razem z mężem podjęliście taką decyzję?
We wrześniu 2015 r. do Berlina dotarła jedna z większych fal uchodźców. Miasto huczało. Znajomi dowozili herbatę, zbierali ubrania. Pojechaliśmy pod biura, pod którymi uchodźcy stali tygodniami, by się zarejestrować. Nie mieściło mi się w głowie, że 15 minut od mojego domu tysiące ludzi, w tym kobiety i dzieci, śpią na chodnikach. Podczas naszych podróży, a jeździmy przecież bardzo dużo i daleko, zawsze nam pomagano, mimo że nie byliśmy głodni, nie uciekaliśmy przed wojną. Nawet w biednych miejscach, na Vanuatu czy Madagaskarze, mieszkańcy zapraszali nas do siebie. My to przejęliśmy. Jak ktoś przyjeżdża do Berlina, to zawsze, czy to nasz znajomy, czy czytelnik bloga, może u nas zanocować. Było więc dla nas naturalne, że kogoś przyjmiemy. Najpierw myśleliśmy o rodzinie – sami mamy dzieci, zabawki – ale że kobiety z dziećmi znajdowały miejsce do spania szybciej, postanowiliśmy wziąć trzech mężczyzn.
Jak wyglądało pierwsze spotkanie?
Był pierwszy tydzień września. Moja córka Hania poszła do pierwszej klasy. Tego dnia miałam ją odebrać i zawieźć na zajęcia popołudniowe. Ugotowałam zupę dyniową i czekałam. Kiedy przyjechali, musiałam wychodzić po Hanię. Posadziłam ich przy stole, dałam zupę. Był psychicznie niepełnosprawny chłopak z Czarnogóry – trochę przypadkiem z uchodźcami trafił do Berlina – młody Afgańczyk i Akil, pięćdziesięcioletni Syryjczyk, który opiekował się Czarnogórcem. Nie mieli wspólnego języka, nie znali angielskiego. Próbowałam im wytłumaczyć, że muszę wyjść, ale na migi było ciężko. Wróciłam po kilku godzinach – a oni wciąż siedzieli w kuchni. Talerze tylko były zmyte.
Akil został u was na dwa lata. Opowiedz o nim.
Akil jest z Aleppo. Kilka lat mieszkał w Dubaju, miał tam warsztat samochodowy i w ten sposób utrzymywał rodzinę, wysyłał im pieniądze. Gdy w Syrii wybuchła wojna, zmieniły się warunki wizowe w Dubaju i musiał wyjechać. Próbował zarabiać w Turcji, ale tam też było dużo agresji przeciwko Syryjczykom. Akil szybko nauczył się angielskiego, zaprzyjaźniliśmy się. Mogłam zadać mu wszystkie, nawet najtrudniejsze pytania. Na przykład dlaczego nie walczy. Wyciągnął kubki z szafki, postawił na stole, po czym zaczął opowiadać. To jest taka grupa, a to taka – i mieszał tymi kubkami. Mówił: „I dlaczego ja mam umierać? Dla kogo? Nie chcę, żeby moje dzieci umierały”. Ja to kupuję. Pytałam też, dlaczego przyjeżdża dużo mężczyzn. Akil odpowiedział: „Wyobraź sobie, że masz wybór: twoja żona w ciąży lub babcia. Kto ma popłynąć łodzią? Wiadomo, że najpierw mężczyzna, przygotuje sytuację dla rodziny”.
Ty byłaś twarzą marszu i główną organizatorką. A twój mąż?
Gdyby nie było Toma, nie byłoby marszu. Do niego wciąż to nie dociera. Nie mówię tylko o zajmowaniu się dziećmi przez osiem miesięcy. Tom zdecydował się mnie wspierać, choć nie do końca wierzył w sens marszu. Świetnie radził sobie z dziewczynkami, ale było mu ciężko. Mało rozmawialiśmy o tym, co trudne – i to nas od siebie oddalało. Mnie czas leciał szybko. Ciągle się coś działo: problemy, decyzje do podjęcia. Z Hanią i Milą było dobrze. Od początku brały udział w przygotowaniach, znały temat Syrii, Akila i jego historię. Nie miały mi za złe nieobecności. Gdybym widziała, że to jest dla nich za trudne, przerwałabym marsz. Natomiast dla Toma to było za trudne, ale mi tego nie okazywał. Nie chciał, bym zrezygnowała z czegoś, co uważam za ważne. Minęło już sporo czasu od powrotu, a my wciąż układamy życie na nowo. Na marszu nie było łatwo, ale dostawałam dużo energii od ludzi spotykanych po drodze, no i od Syryjczyków z całego świata. Mój mąż, siedząc w domu, nie miał tego wszystkiego. Przyleciał do Libanu na ostatnie dwa tygodnie. Chodziliśmy razem, roznosiliśmy ulotki, ludzie nas przytulali, płakali, zapraszali do siebie. I wtedy Tom powiedział, że już rozumie. Że to naprawdę ma sens.
Kim jest Anna Alboth?
(ur. 1984 r.) Dziennikarka i podróżniczka, współautorka książki „Rodzina bez granic w Ameryce Środkowej”. Mieszka w Berlinie. Wraz z mężem prowadzi stronę TheFamilyWithoutBorders.com. Nie mogąc pogodzić się z wydarzeniami w Syrii, w grudniu 2016 r. uruchomiła akcję crowdfundingową i zorganizowała Civil March For Aleppo. Łącznie wzięło w nim udział 3500 osób z 53 krajów (www.civilmarch.org).
***
Na temat marszu powstał dokument fotograficzny autorstwa Janusza Rateckiego. Więcej zdjęć można zobaczyć na stronie www.civilmarchphotos.art.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- 2300 km samotnej wędrówki – Łukasz Supergan o podróży po Iranie
- Miasta przyszłości. Za co warto cenić metropolie?
- „Samotne jeżdżenie może być fantastyczne” – Anna Jackowska o byciu kobietą na...
- „Jestem z Wilczej”. Zygmunt Miłoszewski o swojej Warszawie [WYWIAD]
- „Macie najcenniejsze miejsce w Europie” – francuski reżyser zachwycony Puszczą...
- Jak brzmią Bieszczady? Wsłuchaj się w pieśni ze styku kultur