KOLUMBIA

Kolumbia: Szukając zaginionego miasta

Młodzi żołnierze z Ciudad Perdida

fot.: Maciej Wesołowski

Młodzi żołnierze z Ciudad Perdida
Parno, cholernie parno. Temperatura 40 stopni, wilgotność prawie sto procent. Strużki spływającego jak górski strumyk potu zalewają mi oczy, czuję go w ustach, na nogach i na plecach. Zapewniam, nie ma w tym ani odrobiny literackiej przesady

Idziemy przez gęsty las deszczowy. Wspinamy się ostro pod górę, po glinie i leśnej ściółce, potykając się o wystające korzenie drzew, od czasu do czasu niemal spadając gdzieś do głębokiego jaru. A kiedy zdarza się chwila wytchnienia i droga staje się płaska lub prowadzi w dół, po paru minutach musimy przeprawiać się przez rzekę. Momentami drzewa i krzaki tworzą nad nami gęsty parasol, przez który z trudem przebija się słońce. W zaroślach słychać odgłosy tysięcy insektów, wokół nas przelatują najdziwniej upierzone ptaki oraz błękitne, cytrynowe i pomarańczowe motyle wielkości dłoni. Te najciekawsze w pierwszym kontakcie nie rzucają się w oczy. W porównaniu z innymi są niewielkie, czarno-białe. Ale kiedy się bliżej przyjrzeć, okazuje się, że to motyle „sportowcy”. Na skrzydłach natura wymalowała im numery – 98 lub też 89, jeśli spojrzeć z innej strony.
Naszym celem jest Ciudad Perdida – Zaginione Miasto Indian Taironi sprzed ponad tysiąca lat, przez nich samych nazywane Teyuna. Porównuje się je do peruwiańskiego Machu Picchu i pod pewnymi względami jest to porównanie trafne. Ale nie do końca.

NA TEMAT:

Noc w hamaku

Późnym popołudniem docieramy do pierwszej cabanii, czyli obozu, w którym będziemy nocować. Kilka blaszanych dachów, pod którymi luźno zwisają dziesiątki hamaków, składająca się z kilku potężnych drewnianych stołów mesa, sklecony z paru desek budynek kuchni. Piwo Aquilla kosztuje tu dwa razy więcej niż w mieście – 4 tysiące pesos, ale i tak nikt nie jest w stanie go sobie odmowić. Jesteśmy brudni, mokrzy, zmęczeni. Podczas jedzenia towarzyszy mi świerszcz. Co tam świerszcz! Świerszczysko! Ma pewnie z osiem centymetrów długości i jest fluorescencyjnie zielony. Nie mogę od niego oderwać wzroku. Niby łagodny insekt, ale gdy tak siedzi nieruchomo na drewnianym stole, tuż obok mojej dłoni i wpatruje się w talerz, czuję metafizyczny niepokój. A potem pierwsza noc w hamaku. Początek jest dość trudny – hamak szczelnie przykrywa moskitiera, która zwisa niemal tuż nad twarzą śpiącego. Razem ze śpiworem całość wygląda trochę jak kokon. Do tego w nocy w obozie robi się tak ciemno, że trudno dostrzec nawet własną dłoń. W efekcie wpadam w lekką klaustrofobię. Kręcę się, wiercę, próbuję znaleźć właściwą pozycję do spania. Najlepsza, według znawców tematu, to ta „na ukos”, w dużych hamakach niemal w poprzek; próbuję i udaje się. Zasypiam. Uwielbiam spać na świeżym powietrzu, rano czuję się świetnie, wypoczęty i dotleniony.

Domowa fabryka

Szczupły, ciemny osobnik pojawia się w obozowisku jak widmo. – Jeśli chcecie zobaczyć coś wyjątkowego, przygotujcie po 25 dolców i bądźcie gotowi do wymarszu. Mimowolnie się uśmiecham. Konfidencjonalny szept i poważna mina tego Hermesa z dżungli przypomniały mi słynną kwestię z serialu „Allo, allo”: „Słuchajcie uważnie, bo nie będę dwa razy powtarzać”. Ale wydłubuję z plecaka dolary i zbieram się do wyjścia. Obiecaną atrakcją ma być niewielka manufaktura, produkująca pastę kokainową.

Cały artykuł przeczytasz w najnowszym wydaniu magazynu Podróże

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.