Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Witajcie w Tybecie
Kamila Gruszka, 31.01.2011
Przed przyjazdem do Chengdu, chińskiej miejscowości na przedmurzu Tybetu, myślałam, że ten region jest nieosiągalny. Chińczycy reglamentują w tym rejonie indywidualny ruch turystyczny od przeszło 50 lat, kiedy to ostatecznie zaanektowali Tybet. Tymczasem Chengdu przywitało nas neonami reklamującymi usługi zakupu biletów i załatwienia niezbędnych zezwoleń. "Package tours to Tibet". To tu za 220 dol. jako uczestniczka "rządowego programu promocji Tybetu" i "najbardziej turystycznego miasta Chin" (jak głosi napis na pomniku w centrum Lhasy) trafiłam z grupą przyjaciół do świata, na który byłam nieprzygotowana. Zobaczyłam sceny niczym z filmu "Siedem lat w Tybecie" albo książek o krainie, której już nie ma.
Na Ulicy i w Klasztorze
Pierwsze chwile w Tybecie kojarzą mi się przede wszystkim z bólem głowy. Spowodowany szokiem termicznym i różnicą wysokości potęgował się z każdą chwilą i kolejnym "taszi delek" słyszanym od przechodniów. "Taszi delek". Tymi słowami witają zazwyczaj przybyszów Tybetańczycy. Fotografowałam spotykane osoby: siwego starca padającego na kolana i podnoszącego się, aby znów wykonać kolejny skłon w czasie rytualnego okrążania świątyni Dżokhang, krótko obciętą tańczącą mniszkę zarabiającą w ten sposób na jedzenie w trakcie pielgrzymki do świętego miasta, przystojnych nomadów w białych koszulach z wplecionymi we włosy owiniętymi wokół głowy czerwonymi nitkami, młodą dziewczynę z warkoczami przyozdobionymi biżuterią z turkusów, korali i bursztynów kręcącą młynkiem modlitewnym, matkę w kolorowym fartuszku z dzieckiem na plecach trzymającą w ręce foliową torbę z żółtym pakunkiem - masłem dodawanym do lampek oliwnych rozstawionych na ołtarzach buddyjskich świątyń Lhasy. W Lhasie takich miejsc kultu jest mnóstwo. Najważniejsza to Dżokhang - pomalowana na biało kilkupiętrowa budowla w kształcie trapezu. Miejsce, które przyciąga pielgrzymów i rzesze handlujących kramarzy. Oprócz pojedynczych świątyń warto zwiedzić klasztory, zachwycić się doskonałością i samowystarczalnością budowli. W Kundeling życie toczyło się swoim rytmem. Gdy tam trafiłam, jeden z mnichów zamieszkujących klasztor podlewał kwiaty rozstawione na galeriach otaczających wewnętrzny dziedziniec. Inni zajmowali się zamiataniem schodów, porządkowaniem opału czy wyrobem torm - symbolicznych wyobrażeń bóstw z campy (tybetańskiej mąki) i masła (uzyskiwanego z mleka jaka). Prawdziwie imponujące były klasztory Sera i Drepung położone na wzgórzach dookoła miasta. Niegdyś populacja mnichów zamieszkujących ten pierwszy liczyła 5 tys., drugi - 10 tys. W murach klasztornych liczne budynki spełniały funkcje szkół dla mnichów, cel mieszkalnych, kuchni, toalet... Mimo iż wiele zabudowań zostało zburzonych w trakcie inwazji Chińczyków i w okresie rewolucji kulturalnej, tabliczki "Please this way", wskazujące kierunek zwiedzania, nie były w stanie zapobiec zagubieniu w labiryncie uliczek, schodów i zakamarków.
Podpatrując Życie Mnichów
Niełatwo było zrezygnować z zajrzenia pod podszewkę mnisiego życia. Boczna odnoga korytarza w jednym z klasztorów doprowadziła mnie do pomieszczenia, gdzie młodzi adepci mantrowania wkuwali na pamięć poszczególne wersety. Wciśnięta w kąt obserwowałam siedzących w rządkach chłopców, którzy raczej udawali, że się uczą. Częściej ukradkiem rzucali w siebie papierkami, wciągali tabakę, popijali z miseczek herbatę czy wymykali się na zewnątrz. Pogrążeni w medytacjach nauczyciele nie zwracali uwagi na to, co robili ich podopieczni. Na dziedzińcu ocienionym przez drzewa w klasztorze Sera poznałam świat mnisich "debat". Bordowe szaty dyskutantów na tematy teologiczne kontrastowały z zielonymi liśćmi. Rozmowy odbywane zgodnie z rytuałem pozwalały jednemu z rozmówców zadać pytanie, na które drugi miał szybko i dowcipnie odpowiedzieć. Szybko, gdyż pierwszy z nich w oczekiwaniu na ripostę jak bocian stawał na jednej nodze i dopiero zadowolony z tego, co usłyszał, przerzucał ciężar ciała na drugą i klaskał w dłonie. Jednodniowe czy tylko kilkugodzinne wycieczki do klasztorów wokół Lhasy miały w sobie coś z klimatu wysokogórskich ekspedycji. Każda z wypraw zazwyczaj kończyła się korą, czyli rytualnym okrążeniem świętych budowli zgodnie ze wskazówkami zegara. Ścieżka nierzadko prowadziła zboczem góry, u stóp której rozłożył się klasztor. Pod sobą widziałam złote dachy świątyń, jeszcze niżej Lhasę z wznoszącą się ponad nią Potalą - rezydencją dalajlamów, a nad sobą bezchmurne błękitne niebo i w oddali szczyty ośnieżonych gór. Wkrótce miałam w ich pobliże dotrzeć...
Jak Dobry na Wszystko
Po zwiedzeniu Lhasy wyruszyłam na trekking, na spotkanie Tybetu "prawdziwego", nieskażonego miejską cywilizacją. Poruszanie się po Tybecie jest sprawą dość skomplikowaną. Chińczycy wymagają od turystów specjalnych zezwoleń. Mnie udało się podróżować bez jakichkolwiek przepustek. Korzystałam z państwowych autobusów, minibusów, autostopu - dżipa, ciężarówki, luksusowego samochodu osobowego, a także tybetańskiego traktora, konia, własnych nóg i jaka. To właśnie dzięki temu zwierzakowi w trakcie kilkudniowego trekkingu z Curpu do Jangpaczen nie musiałam dźwigać zbyt wiele. Bez wysiłku delektowałam się pięknymi widokami ośnieżonych szczytów, ponieważ ciężkie plecaki nosił jak. Gdyby to zwierze nie żyło w Tybecie, na pewno wyhodowano by inne, które spełniałoby tyle funkcji. Bez jaka Tybetańczycy umarliby z głodu, chłodu, pragnienia i wyczerpania. Jak nie tylko dźwiga na grzbiecie ciężary. Daje mleko, które można wypić, przerobić na jogurt lub masło stosowane jako dodatek do słynnej tybetańskiej herbaty. Napój ten potrafi postawić na nogi po wyczerpującej wyprawie, w normalnych warunkach jest nie do przełknięcia. Odchody zwierzęcia z powodu deficytu drzewa stanowią doskonały i niemal jedyny środek opałowy. Zmieszane z wodą służą do uszczelniania murów domów. Mięso jaka można przyrządzić na obiad, a z jego wełny zrobić sweter, torbę lub namiot dla całej rodziny nomadów.Po pokonaniu wielu kilometrów dotarłam do skąpanego w słońcu klasztoru Dordżeling. Pobyt w tym miejscu i poznanie mniszek było uwieńczeniem wyprawy wśród gradu, śniegu, deszczu, na przełęcz na wysokości 5300 m n.p.m. - Ani? - spytała jedna z mniszek, dotykając krótko obciętych włosów. Moja głowa do złudzenia przypominała jej. Nic dziwnego, że wzięła mnie za jedną z nich. "Ani" po tybetańsku znaczy mniszka. Klasztory żeńskie w Tybecie od początku zachwyciły mnie porządkiem i dbałością o szczegóły. Na ołtarzach obok lampek oliwnych i miseczek z ryżem dostrzec można było dodatkowe ozdoby: muszelkę czy kwiatek. Podłoga była zawsze świeżo wymieciona, a teren uporządkowany. W czasie gdy jedna z mniszek szła po wodę do źródełka, inne wyrabiały masło z mleka jaka czy przyrządzały obiad. Te wolne od pracy oprowadzały nas po klasztorze lub spędzały czas tylko pozornie bezczynnie, siedząc obok namiotów - obserwowały każdy ruch, ciekawe nowinek ze świata: tego, do czego służy maszynka, karimata, śpiwór... Opuszczaliśmy to miejsce, z żalem spoglądając z wysokości przyczepy podskakującego na wybojach trzęsącego się pojazdu na niknące w oddali zabudowania. Nasz trekking został gwałtownie przerwany przez wkroczenie chińskiego wojska. Następnego dnia rano drogą za rzeką nadjechały ciężarówki wypełnione młodymi rekrutami. Tędy nie przejdziecie - miała znaczyć mina chińskiego żołnierza strzegącego dostępu do tymczasowego poligonu. Aby więc dostać się do planowanego celu naszej eskapady - klasztoru Jangpaczen - okrężną drogą, musieliśmy wynająć coś tak dziwnego jak tybetański traktor - pojazd z wajchami zamiast kierownicy. Nad jeziorem Nam-co spotkałam mnóstwo wycieczek docierających tu na jeden dzień wynajętymi dżipami. Oddalając się jednak odrobinę od turystycznego gwaru, kontemplowałam ciszę miejsca otoczonego górami z jednej i skałami z pustelniczymi grotami z drugiej strony. Pijąc przyrządzoną przy namiocie herbatę, przekonałam się, że woda z jednego z najwyżej na świecie położonych jezior (4718 m n.p.m.) ma słony smak. Spacerując wzdłuż brzegów, odkrywałam życie nomadów. W białych domach z sukna żyły całe rodziny, ich stada pasły się na podmokłych łąkach nad jeziorem. Przypadkowe spotkanie z kilkunastoletnim chłopcem skończyło się zaproszeniem na herbatę do namiotu jednej z rodzin koczowników. Każdy szanujący się Tybetańczyk ma kilka metalowych czajników, które stawia na ogniu, wlewa do nich wodę, wsypuje ukruszoną z dużych sprasowanych klocków herbatę i dodaje masła, bez którego napitek ten nie miałby wartości. Gotowy płyn przelewa się do czarek. W Tybecie pochłania się niewyobrażalne ilości tego napoju uważanego za pełnowartościowe pożywienie. Podobnie traktuje się posiłki złożone z campy, czyli prażonej mąki jęczmiennej wymieszanej z masłem jaka. Na pożegnanie chłopiec podarował mi suszony na sznurku jaczy ser.
Pozegnalne Spotkania
Po spotkaniu z naturą zwiedzanie tybetańskich miast straciło urok. Ożywiłam się jedynie, zwiedzając dzielnicę w Gjance. Domy o trapezoidalnych kształtach ozdabiały powiewające na wietrze rozwieszone nad każdym z okien firanki mające nadać budowlom wrażenie lekkości. Drzwi osłaniały białe szmatki z wyszytymi buddyjskimi symbolami. Na dachach w każdym rogu zatknięto kije z przyczepionymi kawałkami materiału. Gdy przechodziliśmy pod murami, czekały na nas niespodzianki w postaci ścieków wylewanych przez rury wprost na wąskie uliczki. Dodatkowo zanieczyszczone były przez krowy. Zresztą ich odchody skrupulatnie suszono i gromadzono, by wykorzystać później do wzniecenia ognia. Podsumowaniem pobytu w Tybecie była dla mnie impreza w jednej z knajpek małej miejscowości Szalu w pobliżu Szigace. Wystawienie na stół przez uczestników naszej wyprawy zakupionej w pobliskim sklepie tybetańskiej wódki sprowokowało gospodarzy do wyciągnięcia zapasów czangu - tybetańskiego piwa. Córka właściciela lokalu dbała o to, by żadne naczynie nie stało puste - nawet upity ze szklanki łyk czuła się w obowiązku uzupełnić. W ten sposób trudno było szybko zakończyć niespodziewane przyjęcie - naczynia zawsze stały pełne, a my nie znaliśmy stosownych symbolicznych gestów, które by pozwoliły przerwać rytuał. Późną nocą chwiejącym się krokiem wracaliśmy w ciemnościach do namiotów rozbitych niedaleko wioski. Po tym czekała mnie już tylko jazda w kierunku granicy nepalskiej z widokiem na szczyty Himalajów. Patrząc na nie, żałowałam, że opuszczam Tybet. Aby zakochać się w nim, wystarczyłby dzień pobytu. Ja spędziłam miesiąc.
Polub nas na Facebooku!