FRANCJA

Francja: Z Dachu Europy - Mont Blanc

Wiktor Razmus, 7.05.2011

Mont Blanc

fot.: Istock

Mont Blanc
Mont Blanc - nazwa pochodząca z włoskiego Monte Bianco, co w tłumaczeniu znaczy po prostu Biała Góra. Najwyższy szczyt Alp i zjednoczonej Europy. Przygotowania do wyjazdu tak praktycznie pochłonęły kilka miesięcy zbierania informacji i czytania podobnych relacji z przejść. Na zdobywanie szczytu wyruszyło nas w jednym zespole sześć osób. Ja, dwie Kaśki, Krzysztof, Rafał i Grzegorz.
artykul sponsorowany

Wszyscy uczestnicy mieli bardzo dobre przygotowanie górskie i niemal wszyscy dobrą praktykę wspinaczkową oraz obeznanie ze sprzętem. Kilka osób było też wyżej w górach niż Mont Blanc, nie można więc powiedzieć, że byliśmy amatorami. Wyjazd wyobrażałem sobie, jako dobrze zorganizowaną wyprawę i znakomicie się to udało. Nasza wspólna historia tutaj spisana, rozpoczyna się 12 lipca 2010 r. w pewien słoneczny poniedziałek.

 

Dzień 1 – Les Houches, 972 m n.p.m.

Naszymi polskimi liniami LOT, za 471,06 zł w obie strony lądujemy w Genewie. Na lotnisku oczekuje już na nas kierowca z AlpyBus. Dostępność komunikacyjna Chamonix (czyt. „Szamoni”), czyli największego kurortu w masywie Mont Blanc jest bardzo dobra, a samo Les Houches (czyt. „Le Zucz”), dokąd się udajemy, to mała, skromna gmina z niespełna 3000 ludności. Jest na tyle blisko położona od Chamonix, że można dostać mapę z tymi dwoma miejscowościami na jednym planie. Najtańszym, ale też najbardziej czasochłonnym połączeniem jest pociąg. Niestety nie ma bezpośredniego transferu i trzeba się przesiadać gdzieś po drodze (chyba nawet dwa razy), więc zrezygnowaliśmy z tej opcji już na wstępie. Pozostają autobusy i naprawdę szeroki wybór wszelkich busów. Koszt dojazdu to 23,5€, przy czym rezerwowaliśmy miejsca dwa tygodnie wcześniej. Po 70 minutach drogi wysiadamy w Les Houches pod centrum turystycznym. Dzwonię do Rafała i Marcina, którzy do Genewy przyjechali autokarem dwa dni temu i z Genewy dostali się tutaj na rowerach. Chwilę później zjawiają się i razem już jedziemy na pole namiotowe. Wieczór spędzamy przy dobrym, bo tanim francuskim winie, oglądając naprawdę wysokie szczyty dookoła. Ich wysokość mnie przytłacza, gdy pomyślę, że trzeba będzie tam wejść z całym tym ciężkim plecakiem. Dróg na szczyt jest kilka i wszystkie swój początek mają w miejscowościach otaczających masyw. Bardzo popularną, ale mniej uczęszczaną drogą jest Ref du Midi prowadząca ze szczytu Aiguille du Midi (igła południa), schronisko Cosmiques, ewentualnym trawersem przez Mont Blanc du Tacul i Mont Maudit. Na igłę można dodatkowo wjechać kolejką lub wejść okrążając cały masyw Aiguilles du Chamonix drogą przez schronisko d’Envers des Aiguilles oraz Refuge du Requin. Początkowo chciałem wchodzić tą trasą, ale ostatecznie zmieniłem plan na prostszą i szybszą drogę Aiguille Du Gouter, prowadzącą przez schronisko Tete Rousse, Gouter, granią Bosses na sam szczyt.

Te dwie trasy to w zasadzie jedyne drogi wejścia na szczyt, przy czym w zależności od programu i czasu wejścia, spotykane są różne kombinacje początkowych odcinków i skrótów występujące pod różnymi nazwami dróg. Nawet włoska droga zwana papieską, prowadząca przez schronisko Miage, wchodzi na Dome du Gouter i dalej łączy się ze ścieżką, którą my weszliśmy. Nasza droga nazywa się Aiguille Du Gouter i prowadzi przez schroniska Tete Rousse oraz Gouter. Jest to jedna z najpopularniejszych dróg.

 

NA TEMAT:

Dzień 2 – Le Nid D`Aigle, 2401 m n.p.m.

Orle gniazdo, tak brzmi tłumaczenie miejsca naszego kolejnego biwaku, jakim jest Nid d`Aigle na wysokości 2372 m n.p.m. To prawie jak nasze polskie Rysy. Rano zbieramy cały biwak i w końcu na 9 rano wychodzimy w drogę. Dziś chcemy dotrzeć do Nid D’Aigle – orlego gniazda. Jest to końcowa stacja Tramway du Mont Blanc, miniaturowego pociągu startującego z St-Gervais-les-Bains. Jeśli ktoś rozważa wjechanie do tej stacji, to dużo bardziej opłaca się podjechać z Chamonix albo Les Houches na tę stację i stamtąd wyruszyć. Cena biletu (17€), jest tylko o 2€ różna z samego dołu, niż ze stacji pośrednich. My jednak decydujemy się wejść od samego dołu na nogach. Tylko Rafał narzeka trochę na kolano, więc zabiera najcięższe rzeczy i wjeżdża kolejką gondolową za 13€ na płaskowyż Bellevue.

 

Nam nie zostaje nic innego jak droga w górę słabo oznaczoną ścieżką i krzaczastym podejściem. Szlak początkowo prowadzi asfaltem, potem polną drogą, ale jeszcze przejezdną i stopniowo przeradza się w pojedynczą leśną ścieżkę, chwilami dość stromą. W Alpach nie ma oznaczonych kolorowych szlaków, którymi możemy chodzić, nie jest to też teren żadnego parku. Jeśli szukalibyśmy w miasteczku jakiegoś kolorowego znaku, to go nie znajdziemy. Jedyne, na co możemy się natknąć, to czasami tabliczka z oznaczeniem kierunku, w jaki mamy się udać, żeby dojść do Bellevue. Wprawdzie na mapie są zaznaczone kolorowe nitki, ale też nie na wszystkich. W praktyce, gdy już idzie się jakąś alpejską łąką, to na próżno szukać oznaczeń na drzewach, jak w naszym Zakopanem.

 

Cztery godziny później docieramy do Rafała. Na końcu kolejki znajdziemy restaurację i bar, ceny nie są jeszcze wygórowane, choć wody nikt nie kupuje. Wszyscy zapasy uzupełniają w toalecie dostępnej z zewnątrz. Robimy dwugodzinną przerwę, na ławeczce powyżej baru rozkładamy butle i gotujemy wodę na obiad. Potem godzinna przerwa, mamy jeszcze dużo czasu do zmroku, a miejsce naszego biwaku już niemal widać. Po ponownym zebraniu się, odprowadzamy Rafała na pociąg. Sami nie wiemy za bardzo gdzie iść, ruszamy, więc jedyną dobrze oznaczoną drogą i bardzo stromą ścieżką na szczyt Mont Lachat. Następnie stromy teren przeszedł z dżungli w płaską alpejską łąkę – siodło Col du Mont Lachat. Widoki wynagrodziły nam trud tej wspinaczki, ale następnym razem proponuję iść jednak wzdłuż torów pociągu.

 

Budowę tej linii rozpoczęto przeszło 100 lat temu (1909 r.) i początkowym zamierzeniem miała prowadzić na sam szczyt Mont Blanc. Tamtejsi inżynierowie nie znaleźli jednak sposobu na poprowadzenie torów przez nieustannie poruszający się lodowiec. Budowa została więc zatrzymana na Orlim gnieździe, niedaleko lodowca Bionnassay, do którego prowadzą liczne ścieżki. Nam dotarcie do tej ostatniej letniej stacji, zajęło jeszcze dodatkowe dwie godziny piechotą. W sumie podejście tego dnia można zsumować na osiem godzin chodzenia z wliczeniem małych przerw, bez dwugodzinnej przerwy obiadowej. Jest 19:00, gdy jesteśmy już wszyscy na miejscu.

 

Bardzo blisko końcowej stacji kolejki znajdziemy kolejną restaurację, a nie dalej niż 100 m niżej kawałek płaskiego terenu idealnego pod namioty. Czytałem, że mimo że nie jest to teren parku, to nie wolno się ponoć rozbijać na dziko. Jednak przez cały wieczór i poranek dnia następnego nikt nie przyszedł z żadnymi pretensjami, więc niemal dementuję tą pogłoskę. Robi się coraz ciemniej, wraz z zapadnięciem zmroku fantastycznie widać Les Houches i Chamonix w dole oświetlone nocnym światłem latarni i ulic. Na zewnątrz jest tak ciepło, że tego dnia nie zasuwam w ogóle wejścia do namiotu, a zaciągam jedynie siatkę na komary (choć ich tutaj nie ma). Noc jest bardzo spokojna i bez niespodzianek.

Dzień 3 – Tete Rousse, 3180 m n.p.m.

Rano obudził mnie nisko przelatujący śmigłowiec, przez co tuż przed przebudzeniem miałem sny o jakimś desancie. Nie spiesząc się szczególnie zbieramy cały biwak. Mamy niedużo do przejścia, toteż możemy wyspać się do oporu. Najdłuższa i najcięższa trasa już za nami. Korzystając z tego samego strumienia, w którym się wczoraj myłem, napełniamy butelki z wodą i powoli, bardzo leniwie zbieramy cały biwak. W końcu na 11 jesteśmy wszyscy gotowi do drogi i ruszamy. Droga prowadzi przez coraz bardziej stromą, kamienną pustynię Pierre Ronde, aż do wysokości 2650 m, gdzie zaczyna się już pierwszy śladowy śnieg stopniowo znikający latem i bardzo mała połać lodowca de la Griaz. Po półtorej godzinie lekkiej drogi, około 12:30 dochodzimy do małego domku, a w zasadzie mijamy go tylko po lewej stronie. Jest to barak Forestierre, choć przyznam taką jego nazwę znam jedynie z Internetu. Nad wejściem możemy jedynie przeczytać: „Commune LES HOUCHES REFUGE DES ROGNES”. Zgodnie z tablicą znajduje się na wysokości 2768 m n.p.m., choć ja namierzyłem 2789,6 m. Zbudowany został w 1890 r. „Construit en 1890”, po czym całkiem niedawno jego drewniane elementy spłonęły w pożarze. Odbudowany został w 2003 r. i ta data widnieje również na tablicy: „Renove en 2003”.

 

Pogoda dopisuje nam znakomicie, przy wyjściu mamy 22 stopni C i wieje lekki, zmienny wiatr z prędkością 4 km/h. Wystarczy jednak wyjść trochę powyżej Forestierre, a odczuwa się już znaczną zmianę temperatury. Na postoju przed ostatnią stromą granią prowadzącą do schroniska ubieramy już wszyscy polary i czapki. Temperatura spadła prawie o połowę w stosunku do poranku i tych kilkuset metrów różnicy. Pozostałe 2,5 godziny przejścia spędzamy na stromym, kamiennym podejściu do szerokiego śnieżnego pola, na końcu, którego stoi schronisko Refuge de Tete Rousse. Na miejscu powyżej schroniska wyznaczonych jest szereg małych pól pomiędzy kamieniami, gdzie możemy obozować. Spodziewałem się tylko większego tłoku i nawet kłopotu ze znalezieniem miejsca, ale po przybyciu na miejsce naliczyłem tylko dwa małe namioty. Rozbijamy obozowisko, po czym idziemy zwiedzić schronisko Tete Rousse od środka. Miejsc noclegowych w środku jest 74 z wymaganą wcześniejszą rezerwacją. Telefon do schroniska +33(0)4 50 58 24 97. Według tablicy jest ono na wysokości 3167 m n.p.m. Z daleka robi fajne wrażenie, w środku już jest mniej przyjemne. Wnętrze przypomina bardziej jakąś lepszą lodge z Nepalu niż nasze klimatyczne schroniska w górach.

 

Zaczął się problem z pozyskaniem wody do picia. Ta ze schroniska jest za droga – koszt ponad 20 zł za litrową butelkę to dla Polaka po prostu rozbój w biały dzień. Początkowo stopiliśmy trochę śniegu, którego dostatek dookoła, ale potem stwierdziliśmy, że przecież tutaj dookoła gdzieś musi coś płynąć. Nie dalej niż kilkaset metrów wyżej kończy się pole lodowe i zaczyna kamienista dość stroma grań Arete Payot, prowadząca aż do Gouter. Śnieg i rozgrzane od słońca kamienie muszą być przyczyną powstawania jakichś małych strumyków. Ubieramy raki, zabieramy mały plecak z czterema pustymi butelkami i wybieramy się na małą wycieczkę aklimatyzacyjną w górę. Obserwując strome śnieżne pole śniegu i lodu ubieram membranowe, nieprzemakalne spodnie z zamiarem późniejszego zjechania w dół. Nie dalej niż 100 metrów od obozowiska znajdujemy miejsce, gdzie spod śniegu widać parę dużych kamieni i mały strumień czystej wody, zdatnej do picia, choć czasem trzeba zbić cienki lód, żeby się do niej dostać.

 

Po powrocie na naszym dzisiejszym obozowisku poza naszymi trzema namiotami tego wieczoru przybyły jeszcze dwa i jeden hardkor, który spał bez namiotu – respekt, bo warunki zmieniły się diametralnie. Niewielka w sumie zmiana wysokości 779 m n.p.m. dała znaczną różnicę w temperaturze. Jeszcze wczoraj wieczorem mieliśmy 17ᴼC, a na noc nawet nie zasuwałem tropiku w namiocie. Tutaj przy kolacji siedzimy w kurtkach i czapkach. Przy pomiarze o 20:36 otrzymałem 9,2ᴼC. W miarę upływu czasu temperatura spadła w nocy do czterech stopni. Mimo to nastroje mamy na razie dobre. Wieczorem przy kolacji toczymy naprawdę interesujące dyskusję. Cieszę się, że udało się zebrać tak dużą i zróżnicowaną grupę.

 

Dokończenie artykułu przeczytaj na stronie: http://www.goryonline.com/relacje,9510,146,0,1,F,news.html

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.