Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Pojechać znów do Zaleszczyk
Byłem w Zaleszczykach jako ośmiolatek w upalnym, wspaniałym sierpniu pamiętnego roku 1939, w apogeum przedwojennego, złudnego dobrobytu i rozleniwiającego poczucia pokoju, którego złowrogie pomruki kabaretowego dyktatora nie mogły jeszcze zmącić. Rodzice grali w brydża na tarasie plażowej kawiarni o szumnej nazwie „Lido”, drewniany stolik nakryli gazetą, żeby karty nie wpadały w szpary między listewkami blatu, a nudzący się chłopiec, przekrzywiając głowę, odczytywał fragmenty tytułów: „Minister Beck nie zamierza…”, „Kanikuła w Jastar…”. Ojciec podśpiewywał modny kuplecik Lopka Krukowskiego „Ten wąsik, ach, ten wąsik…”, ale pod adresem swego brydżowego partnera, który snobował się na angielskiego dżentelmena, nosił spodnie z białej flaneli, tenisową rakietę od rana do wieczora i wąsy a’la Douglas Fairbanks, a grał te swoje wszystkie role jak noga. Poza tym był moim wujem i mawiał: „Miej oczy szeroko otwarte, chłopcze, ucz się grać w brydża i mówić po angielsku – to wszystko czego potrzebujesz w życiu, aby mieć świat u swoich stóp. O kobietach porozmawiamy później...”.
Mama gromiła brata spojrzeniami, a on wistował spod króla w kolorze przeciwników. Piasek był biały i parzył stopy, szeroki Dniestr płynął z dyskretnym poszumem, a na drugim brzegu przesuwały się małe figurki rumuńskich pograniczników. Kryli się za krzakami, żeby lornetować polskie letniczki w śmiałych kostiumach. Zajadały się wspaniałymi brzoskwiniami z zaleszczyckich sadów i sok kapał na ich opalone dekolty, czego rzecz jasna Rumuni przez najlepsze teleskopy nie byli w stanie dostrzec, ale chłopiec odkrywał, że obserwowanie płynącej w dół kropli, aż do momentu kiedy dociera do tajemniczego rowka między dwoma wzgórzami piersi i ginie w jakichś otchłaniach, sprawia mu dziwną przyjemność. Na chłodne białe wino wyskakiwało się dorożkami przez graniczny most i urzędnik VII grupy Dyrekcji Poczt i Telegrafów we Lwowie mógł się czuć krezusem, bo kurs lei stał bardzo nisko, ale chłopca poczęstowano szarą galaretką, której obrzydliwy smak prześladował go potem przez całe dzieciństwo, aż dopadł na promie Calais – Dover czterdzieści lat później, z czego skorzystały tylko mewy.
Wakacje kończyły się, trzeba było wracać do Lwowa. Chłopiec krzywił się z niechęcią na wspomnienie szkoły, która go nudziła, pocieszała go jedynie trochę myśl o złotych lokach Basi z pierwszej ławki, w które wpatrywał się codziennie tak uporczywie, aż wreszcie się odwracała i jej wysokie kości policzkowe zaczynały się rumienić.
W ostatnią wakacyjną noc z 31 sierpnia na 1 września 1939 roku chłopiec spał niespokojnie. Była pełnia, w świetle księżyca błękitniał nowy, odświętny mundurek przygotowany na krześle. Jego umęczone serce napełniało się obawami, że będzie w tym mundurku wyglądał na prymusa, którym w istocie był, ale tego nie cierpiał. Przysięgał sobie, że jeśli zobaczy, jak malinowe wargi Basi wyginają się na widok mundurka w pogardliwy łuk, to się zabije. Skoczy z wieży ratusza i upadnie między dwa spiżowe lwy, które nawet nie raczą na niego spojrzeć. Gasnącymi oczyma będzie patrzył na wykute na cokołach słowa, które zna od dziecka: „Leopolis semper fidelis”. Wyczerpany tą udręką w końcu zasnął. Obudziło go trzepanie jakichś dywanów – ta Wikta chyba oszalała, przecież była dopiero szósta! Wikta wpadła do mieszkania, jakby chciała się pilnie usprawiedliwić. Wymachiwała koszykiem z pieczywem i krzyczała: „Wojna, wojna! Niemcy nas bombardują!”. Stanęli w oknie kuchni, skąd widać było całe miasto między wzgórzami. Niebo roiło się od niemieckich bombowców, napływających falami od strony Winnik, między nimi rozrywały się obłoczki ostrzałów artylerii przeciwlotniczej. Jeden z bombowców został trafiony, spadał, ciągnąc smugę czarnego dymu. Huk bomb i pocisków zajadle bijących zenitówek przebiła silna detonacja: wyleciała w powietrze fabryka wódek Baczewskiego na Zniesieniu. Mama rzuciła na ojca spojrzenie z ukosa i powiedziała półgłosem: „To najmniejsza strata”.
Parę dni później jechał znów do Zaleszczyk. Ojciec dostał do dyspozycji pocztową furgonetkę marki Renault, powierzono mu misję wywiezienia ważnych akt urzędowych. Dostał też służbową broń, małego browninga. Drogi były zatłoczone uciekinierami, kilka razy szofer zatrzymywał auto i uciekali do rowów ostrzeliwani z nurkujących sztukasów. Wieczorem dotarli do celu. Na targu wciąż piętrzyły się piramidy owoców, z limuzyn wysiadały eleganckie panie z Warszawy i rzucały się na szyję przyjaciółkom: „Widziałaś? Rena uciekła mężowi, jest tu z pułkownikiem S.”. Wieczorem wszystkie lokale były zatłoczone, spoceni kelnerzy biegali z platerowymi półmiskami, orkiestry grały, jak na Titanicu. Poznany w lecie trener tenisa użyczył im noclegu na werandzie. Szofer spał na stryszku, zaciągnął tam pomywaczkę z żydowskiej karczmy naprzeciwko. Spazmowała głośno z rozkoszy do rana. Czekali, z dnia na dzień odwlekając decyzję przejazdu przez most do Rumunii, którym ciągnęły kawalkady uciekinierów. 17 września o świcie do Zaleszczyk wjechały sowieckie tanki. Ojciec poszedł na strych i w rupieciach za kominem ukrył urzędowe papiery i swego browninga. Pod karczmą komandir w skórzanym płaszczu zastrzelił starą wariatkę, bo go wyzywała od bolszewików, ich szofer został aresztowany przez NKWD, a furgonetkę zarekwirowano, do Lwowa wracali zatłoczonym pociągiem. Dopiero w październiku chłopiec wrócił do szkoły, wszystkie przedmioty były po ukraińsku, nowego mundurka nie założył już nigdy, Basi także już nie spotkał.
Przez całą wojnę marzyłem, że ucieknę z domu, pojadę do Zaleszczyk, odszukam na strychu pistolet ojca i pójdę do partyzantki. Potem, nie jeden raz, to marzenie powracało: gdybym miał ten pistolet, może rozwiązałbym różne sprawy inaczej. Od tamtego czasu minęły wieki, ale kto wie, czy browning ojca nie tkwi jeszcze za kominem domu trenera. Może warto znów pojechać do Zaleszczyk?
Polub nas na Facebooku!