Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.
Szkocja: Zmagania z przeszłością. Highland Games, czyli szkockie tradycje w pigułce
Bartek Kaftan, 16.05.2016
Gdzie ten naczelnik? Powinien już tu być – Ewan nerwowo patrzy na zegarek. Dochodzi południe. Na placu The Cross, w centrum miasteczka ukrytego wśród zielonych wzgórz hrabstwa Perthshire, zebrało się sporo ludzi. Słuchają granej na dudach melodii, zarazem skocznej i tęsknej. Muzycy stanęli w kręgu, mrużą oczy od słońca. Ewan nalewa każdemu po szklaneczce whisky i rozgląda się zniecierpliwiony. Po raz pierwszy przewodzi komitetowi organizującemu Highland Games w Birnam i zależy mu, by wszystko udało się jak najlepiej. A naczelnik się spóźnia.
Wreszcie jest! Niepozorny, szczupły mężczyzna w okularach, berecie i kilcie w zielono-niebieską kratę. – Thomas Steuart Fothringham – przedstawia się. W porównaniu z dziarskim Ewanem wygląda na nieco zagubionego. Gdy pytam, jak został naczelnikiem zawodów, odpowiada: – Cóż, kilka lat temu poprosił mnie o to komitet. Przypuszczam, że może to mieć związek z moją rodziną… Ewan wybucha śmiechem. Tak, względy rodzinne niewątpliwie odegrały pewną rolę. Fothringhamowie przewodzą zawodom w Birnam od czterech pokoleń i od zawsze robią to z właściwą sobie skromnością i odrobiną ironii.
NA TEMAT:
W 1891 roku pradziadek Thomasa, pułkownik Walter Steuart Fothringham, na prośbę o objęcie stanowiska odpowiedział: „Nie mam pojęcia, na czym polegają obowiązki naczelnika, nikt też nie potrafił mi tego wyjaśnić, ale zgadzam się z ochotą”. Lata praktyki robią jednak swoje. Thomas z rozbrajającą szczerością tłumaczy: – Od czarnej roboty jest Ewan i komitet. Ja witam gości, czynię honory domu. Przewodzę też paradzie – kończy i daje znak dudziarzom. W rytm muzyki ruszamy w kierunku długiego, kamiennego mostu. Na łące, po drugiej stronie rzeki Tay, już rozpoczęły się zawody.
Tradycja Highland Games
Zawody Highland Games odbywają się od późnej wiosny do początku jesieni w wielu miasteczkach północnej Szkocji. Na pierwszy rzut oka mogą wydawać się trudnym do ogarnięcia chaosem. Dziewczynki w kraciastych spódniczkach tańczą na drewnianej scenie, żylaści biegacze truchtają wokół boiska, z boku samotny dudziarz stroi piszczałki instrumentu. Gdzieś w oddali siłacze wirują z ciężarem na łańcuchu i pchają w dal stalową kulę.
Konkurencje są rozgrywane jednocześnie, lecz ich dobór nie jest przypadkowy. Tradycja Highland Games sięga średniowiecza. W górzystej i niedostępnej krainie na północy Szkocji władzę sprawowali wtedy naczelnicy klanów. Jako że czasy były niespokojne i często dochodziło do walk, wodzowie musieli dbać o formę wojowników. Zwoływali ich na zgromadzenia, podczas których wybierali najszybszych posłańców i największych mocarzy. Była to też okazja do świętowania, nie mogło więc zabraknąć tańców i muzyki.
Fot. Julia Zabrodzka
W ramach współczesnych Highland Games organizowane są konkursy szkockich tańców i gry na dudach, a także biegi. Największe emocje budzą jednak zawody siłaczy – pchnięcie kulą, rzut młotem z drewnianym trzonkiem czy przerzucanie ważącego 56 funtów stalowego ciężaru ponad poprzeczką. A przede wszystkim caber toss, rzut sosnowym balem. Zasady objaśnia mi Łukasz Wenta, mieszkający w Glasgow Polak, który bierze udział w zawodach i jak wszyscy uczestnicy jest ubrany w kraciasty kilt. – Nie chodzi o odległość, ale o precyzję. Kłoda powinna obrócić się w powietrzu o 180 stopni, a następnie upaść dokładnie w linii rzutu. Odchylenie liczy się w minutach – im bliżej godziny 12.00, tym lepszy wynik – tłumaczy Łukasz. Znawcy szkockich tradycji uważają, że ten osobliwy sport ma praktyczny rodowód. W dawnych czasach ścinane w górskich lasach sosny transportowano do wiosek, rzucając je raz za razem w dół zbocza.
Na Highland Games przeszłość objawia się na każdym kroku. Trudno o konkurencję czy taniec, które nie opowiadałyby jakiejś historii. Kroki Hullachana wykonywanego w czwórkach obmyślili ponoć parafianie, aby rozgrzać się pewnego zimowego poranka w oczekiwaniu na spóźnionego księdza. Highland Fling, tańczony w miejscu, z szeroko rozłożonymi ramionami, naśladuje taniec godowy jelenia na górskim wrzosowisku. Z kolei Seann Truibhas, co po gaelicku oznacza „stare spodnie”, jest wspomnieniem smutnych czasów, gdy Szkotom zakazano noszenia kiltów. Było to mniej więcej 250 lat temu. Mało brakowało, a wraz z kraciastymi spódniczkami przepadłyby wówczas dudy, klany i inne tradycje z surowej krainy Highlands.
Ostatnia bitwa
Szkoci często walczyli między sobą, ale nie raz powstawali też przeciw władzy angielskich królów. Listę buntowników otwierają William Wallace i Robert Bruce, zamyka zaś przywódca ostatniej rebelii jakobitów, książę Karol Edward. Jego marzenia o przywróceniu na tron własnej dynastii Stuartów rozwiały się pod Culloden, nieopodal Inverness, najważniejszego dziś miasta Highlands.
Pole ostatniej bitwy stoczonej na brytyjskiej ziemi wygląda jak miejsce żywcem wyjęte z kart powieści gotyckiej. Gdzieś w dole pobłyskują stalowoszare wody zatoki Moray Firth, na drugim brzegu majaczą góry. Nad sinym, grząskim wrzosowiskiem wiatr przegania kłęby chmur. Obłoki odbijają się w taflach szkła, wstawionych w drewniane ściany muzeum. Wchodzę do środka, by przebyć drogę, która doprowadziła szkockich górali i księcia Karola Edwarda na to ponure pustkowie.
16 kwietnia 1746 roku w niespełna godzinę doszczętnie rozbiła ich tu armia rządowa. Powstanie upadło, wojsko króla plądrowało Highlands, mordując każdego podejrzewanego o sprzyjanie jakobitom. Wkrótce zakazano noszenia tartanów, czyli kraciastych tkanin, a także gry na dudach i posługiwania się językiem gaelickim. Londyńskie władze postanowiły raz na zawsze rozprawić się z krnąbrnymi szkockimi góralami.
Powrót do korzeni
Represje cofnięto niespełna 40 lat po bitwie pod Culloden, a niedługo potem karta się odwróciła. Na przełomie XVIII i XIX wieku romantyczne wiersze Roberta Burnsa i powieści Waltera Scotta rozbudziły wśród brytyjskich elit modę na szkockość. Na nowo zaczęto odkrywać dawne tradycje. Jednym z elementów odrodzenia były właśnie Highland Games, które z ćwiczeń wojskowych zmieniły się w święto szkockiej kultury. Pierwsze zawody odbyły się w 1788 r. w Inverness, najważniejszymi miały stać się jednak młodsze o prawie 30 lat igrzyska w Braemar.
Wyjątkowy prestiż zawdzięczają one królowej Wiktorii, wielkiej miłośniczce szkockich krajobrazów i tradycji. W 1848 r. ze względu na jej wizytę zmieniono termin zawodów i od tego czasu odbywają się one zawsze w pierwszą sobotę września. Po dziś dzień honorowymi gośćmi są członkowie rodziny królewskiej, którzy zwykli o tej porze roku wypoczywać w pobliskim zamku Balmoral. Rezydencja i miasteczko leżą pośród sosnowych lasów i wrzosowisk, w dolinie rzeki Dee, wijącej się u stóp surowych gór Cairngorms.
Już od rana trwa konkurs tańców, siłacze pchają stalową kulę, biegacze szykują się do tradycyjnego wyścigu na szczyt góry Morrone. Kilka tysięcy widzów z największym zaciekawieniem śledzi jednak zmagania w przeciąganiu liny. To mistrzostwa brytyjskiej armii – w kolejnych pojedynkach zmagają się reprezentacje jednostek artylerzystów, lotników, piechoty. Teraz stają naprzeciw siebie Welsh Gunners w czerwonych trykotach i Royal Airforce w niebieskich. Na znak arbitra żołnierze chwytają linę, z głośnym okrzykiem wbijają pięty w ziemię, kępki trawy odpryskują na boki. Jeszcze chwila… Już! – Ciąąągnąć! Ciąąągnąć, chłopcy! Równo! Raz! Raz! Raaaz! – wydziera się trener Walijczyków. Ci zaciskają zęby, prężą muskuły. Zdobywają przewagę, piloci bezradnie ślizgają się po mokrej trawie. Zwycięstwo! – Dobra robota, chłopcy – trener poklepuje zawodników po plecach. Spocił się chyba bardziej niż oni.
Fot. Shutterstock.com
Czas na finały. Najpierw tańce, potem bieg sztafetowy. Wreszcie konkurencja, na którą wszyscy czekają od rana – rzut słynnym balem z Braemar. Sosnowa kłoda ma ponad 6 metrów, waży prawie 65 kilogramów. Siłacze po kolei podchodzą, dźwigają, rzucają, ale żadnemu nie udaje się nawet obrócić jej w powietrzu. Wreszcie próbuje Scott Ryder, faworyt publiczności. Chwyta jeden z końców, opiera pień o ramię. Rozpędza się, natęża, wypycha z całych sił. Kłoda frunie, obraca się, opiera przeciwległym końcem o ziemię, już, już staje pionowo. I nagle zastyga, na moment nieruchomieje. Wszyscy wstrzymują oddech – widzowie, żołnierze, biegacze, dudziarze. Patrzą, jak kłoda chwieje się, powoli przechyla, a potem wali z głuchym hukiem na trawę. Idealny rzut! Stadion szaleje, ludzie wiwatują, klaszczą, śmieją się. Udało się. Raz jeszcze Szkoci sprostali wyzwaniu.
Polub nas na Facebooku!
Zobacz również:
- Edynburg: szkocki Kopciuszek
- Edynburg: "piekielne dziewczynki", czyli kilt, tradycja i przewodnik po...
- Edynburg: zabytki i miejsca na relaks - co warto zobaczyć w Edynburgu
- Edynburg: noclegi, restauracje i artystyczne atrakcje Edynburga
- Szkocja: z wizytą w Edynburgu
- Edynburg w trzy dni. Sprawdzone adresy