Rejsy

W kawalerce zbudował jacht i przepłynął nim Atlantyk. Szymon Kuczyński udowadnia, że chcieć to móc!

Rozmawiają Karolina Sulej i Mateusz Kubik, 7.09.2018

„Atlantic Puffin” – takie imię nosi łódź, którą Szymon Kuczyński dwa razy opłynął Ziemię

fot.: Zew Oceanu / materiały prasowe

„Atlantic Puffin” – takie imię nosi łódź, którą Szymon Kuczyński dwa razy opłynął Ziemię
Setka ma pięć metrów i jest ze sklejki. Szymon Kuczyński zbudował ją w krakowskiej kawalerce, po czym ruszył przez Atlantyk. Niedawno wrócił z rejsu dookoła świata sześciometrowym Maxusem.

Karolina Sulej i Mateusz Kubik: Jak czuje się trzeci Polak w historii, który okrążył kulę ziemską samotnie, jachtem, bez żadnego przystanku?

Szymon Kuczyński: Niechętnie szukam słów na to, na co słów nie ma. Żegluję, bo lubię. Żyję, jak lubię. Nie znoszę za to lądowych obowiązków: deadline'ów, krzątaniny, planowania i sprzątania. Tak zwany splendor też do nich zaliczam.

Opowiedz, jak to się stało, że kurier rowerowy z Krakowa pływa na sześciometrowej łódce, bez silnika, instalacji sanitarnej i ogrzewania?

Żeglowałem już jako dzieciak. W podstawówce, pod Zieloną Górą, gdzie się wychowałem. To piękna okolica – lasy, rzeki, jeziora. Z mamą jeździliśmy dużo na rowerach, w wakacje zabierała mnie do wujka na wieś do Puszczy Rzepińskiej, gdzie spacerowaliśmy po kilka kilometrów dziennie. Pamiętam też, że mieliśmy w domu ogromną bibliotekę. Wyrosłem na mola książkowego ze szczególną słabością do książek podróżniczych. Zwłaszcza pokochałem serię „Sławni Żeglarze” Wydawnictwa Morskiego.

NA TEMAT:

I postanowiłeś wcielić lektury w życie.

Zdecydowałem się na szkołę morską w Gdańsku. Nie po to, aby zostać marynarzem. Nie mógłbym, bo noszę okulary. Wybrałem kierunek technik obsługi portu. Nigdy nie pracowałem w zawodzie. Żeglowałem za to po Zatoce Gdańskiej, starając się za każdym razem choć odrobinę wychylić dziób za Półwysep Helski. Na forum żeglarskim przeczytałem, że można załapać się do załogi przestawiającej jacht ze Szczecina do Lizbony. Tak trafiłem na Biskaje – trudny region do żeglowania. Pływaliśmy w kiepską pogodę i z niewielką załogą, a jacht okazał się niedostosowany do warunków. Był laptop, który zepsuł się w trakcie, i GPS, który nie chciał się ładować. Naprawiłem go przy pomocy wosku i zapałek. To był początek moich wielkich improwizacji technicznych. Z niepojętych powodów ten trudny rejs bardzo mi się spodobał. Chciałem pływać więcej. Zrobiłem papiery instruktorskie i zacząłem pracę w szkole żeglarskiej w Giżycku. Dzięki tej posadzie wszystko się zmieniło – poznałem Dobrochnę Nowak, czyli moją dziewczynę Brożkę.

Co spodobało ci się w Brożce?

Od razu czuliśmy, że dobrze nam się rozmawia, milczy i działa. Nie czekaliśmy też z pytaniami, które ludzie zadają sobie po miesiącach związku. Zapytałem Dobrochnę, co chce robić w życiu. Odparła po prostu: pić piwo i żeglować. Ja chciałem dokładnie tego samego. Nie marzyliśmy o karierach, o wielkich pieniądzach – chcieliśmy mieć z życia frajdę.

Brożka, choć często razem żeglujecie, to przede wszystkim twój „zespół brzegowy”.

Ogarnia sytuacje awaryjne, zaplecze techniczne jachtu, sprawdza prognozy pogody, informacje o pływach i prądach, kontaktuje się ze specjalistami, podaje instrukcje do sprzętów, prowadzi stronę, redaguje moje zapiski, wreszcie załatwia zwykłe sprawy lądowe, jak odnalezienie zagubionego PIT-u. Ma też do perfekcji opanowane nawigowanie przez telefon. Twardo stąpa po ziemi i jest praktyczna w każdym szczególe. Ja jestem optymistą, moje plany są szerokie. A ona słucha, potakuje, a potem spokojnie mnie punktuje. Nie znalazłbym nikogo, z kim by mi się lepiej pracowało. Jesteśmy idealnym teamem, żeglarskim i związkowym. Praktycznie się nie kłócimy, zawsze potrafimy zachować zimną krew.

Ale kiedy powiedziałeś jej, że zbudujesz jacht, którym popłyniesz przez Atlantyk, nie była zadowolona.

Wiedziałem, że nigdy nie będę miał wielkiego jachtu, zwyczajnie mnie nie stać. Ale za to, jako mól książkowy, poznałem wiele historii ludzi, którzy kasy nie mieli, a łódź sobie wynaleźli. Jeszcze zanim poznałem Brożkę, budowałem żaglóweczkę w ogrodzie u mamy. Myśl o konstrukcji jachtu mnie nie opuszczała. Czytałem o Setce – modelu wymyślonym przez Janusza Maderskiego. Ma pięć metrów, jest ze sklejki i został zaprojektowany jako tani i powszechnie dostępny. Powiedziałem: „Brożka, zbuduję taką łódeczkę”. Popłakała się: „Jak to? Łupinką przez Atlantyk? Przecież to niebezpieczne. Po drugie strasznie długo cię nie będzie, a po trzecie – jakie to są koszty?”.

Drugi argument od razu odrzuciłem jako niewiarygodny. Brożka sama dużo wyjeżdżała i nie była typem kury domowej, która nie potrafi przeżyć bez mężczyzny. Pierwszy także odpadał – nie takie łódki pływały przez morza, a ja już miałem doświadczenie. Poza tym praca kuriera na ulicach Krakowa to dopiero jest niebezpieczne!

Szymon Kuczyński
Po zacumowaniu do mariny w Plymouth w Anglii, fot. Zew Oceanu / materiały prasowe

Został więc trzeci argument – kiedy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. Wpisałem każdą śrubkę, każdy koszt do Excela i przedstawiłem Brożce zestawienie. To ją przekonało i zaczęliśmy pracę. A musicie wiedzieć, że mieszkaliśmy wtedy w kawalerce na 16 metrach kwadratowych. Budowa zajmowała całą podłogę. Mieszkanie zmieniło się w warsztat. Zabawne, że mama Brożki, która nas wtedy odwiedziła, nic nie zauważyła, mimo że pod ścianą stały elementy sklejki powycinane w charakterystyczne kształty. Może nie chciała uwierzyć, że coś takiego wymyśliliśmy. Budowanie łódki to nie jest powszechne zajęcie w małych mieszkaniach w sercu krakowskiego Kazimierza.

Przeczytałem od deski do deski dwa fora żeglarskie, Janusz Maderski zostawił też bardzo szczegółowe instrukcje. Mieliśmy dwie zasady – tanio i bezpiecznie. I takie hasła: „z tego się nie strzela” oraz „to ma pływać, a nie wyglądać”. Przecież jacht nie zatonie od tego, że jest brzydki. Nasz samoster wiatrowy był cały z odpadów, w ramach obciążnika miał butelkę od porto, ale działał. Żagle udało nam się załatwić od sponsora. Byliśmy zdeterminowani. Chcieliśmy, żeby to był nasz pierwszy projekt, by pojawiły się kolejne. Tak wymyśliliśmy Zew Oceanu. Od początku opowiadaliśmy o morzu bez patosu i przechwalania się. Pokazywaliśmy, że żeglarstwo jest dla wszystkich – bez względu na klasę i kasę, że to sport dostępny, bezpieczny, dla chłopaków i dla dziewczyn.

Wypłynąłeś w wyścigu Setek na Karaiby i wygrałeś.

W pierwszym etapie płynęliśmy z Portugalii na Kanary, w drugim na Karaiby. Poruszałem się dużo szybciej, niż wszyscy zakładali. Dawali mi 50-60 dni, a płynąłem 31. Kiedy zadzwoniłem do Brożki, wykrzyknęła: „Ale jak to, już?”. Znaleźliśmy jej najtańszy lot, za 250 euro, na Tobago. I tak zaczęliśmy się włóczyć po Karaibach, a potem razem wróciliśmy do Polski. W czasie całej podróży pokłóciliśmy się tylko raz – o to, kto wziął gryza wspólnej kanapki w naszej ukochanej Peter Café Sport na Azorach.

A kiedy wpadliście na pomysł podróży dookoła świata?

Wracając z Karaibów, zastanawialiśmy się co dalej. Ja chciałem się ścigać w regatach Mini Transat, ale okazało się, że ciężko o łódkę, która się do nich nada. Stocznia Northman z Węgorzewa zaproponowała za to, że zbuduje nam Maxusa 22. Tym modelem jednak nie mógłbym się ścigać. Trzeba było stworzyć nowy projekt. Samotnie, na jachcie o długości sześciu metrów dookoła świata – brzmi atrakcyjnie i dla sponsorów, i dla obserwatorów. We dwójkę nie moglibyśmy popłynąć – to zostałoby potraktowane jako fundowanie sobie wakacji, a nie wyzwanie. W 2014 r. ruszyłem więc na pierwszy okołoziemski rejs z przystankami. Potem na kolejny, bez zawijania do portu.

Jaki był najpiękniejszy moment rejsu?

Orka! Najpierw spanikowałem. To zwierzę może wyłamać stery, uszkodzić balast, nawet przewrócić łódź lub złamać maszt. Zostałem jednak na zewnątrz i wyciągnąłem kamerę. Orka była tuż przy burcie, obróciła się na plecy i wystawiła brzuch. Pomyślałem odruchowo: posmyrać cię? Natura to jeden z najwspanialszych darów pływania. Nigdzie indziej nie zobaczysz zwierząt tak wolnych i szczęśliwych – cywilizacja na lądzie nam je odebrała.

Szymon Kuczyński
Najtrudniejszym momentem rejsu było uszkodzenie masztu po załamaniu się ogromnej fali nad jachtem, fot. Zew Oceanu / materiały prasowe

Ale chyba najbardziej nerwowo było, kiedy zauważyłeś, że twój maszt jest wgnieciony.

Po minięciu osławionego przylądka Horn wszyscy się cieszyli – teraz to już ostatnia prosta. Tymczasem kilka godzin później zobaczyłem wgniecenie. Żeby wzmocnić maszt, musiałem zamocować nowe odciągi. A tutaj dwa stopnie na plusie, wysokie fale, śnieży i naparza wiatrem. Na szczęście byłem w kontakcie z Brożką, która zadzwoniła do konstruktora, producenta masztu i takielarzy, żeby sprawdzić, czy dobrze naprawiam szkody. Kluczowe w takich sytuacjach jest utrzymanie spokoju umysłu. Było mi przykro, że to zdarzenie mnie spowolni. Nadal miałem szansę na okrążenie Ziemi, ale nie na pobicie rekordu czasowego Włocha Alessandro di Bennetto, który na łódce podobnej wielkości zrobił pętlę w 268 dni. Mnie zajęło to 272 dni, 10 godzin, 29 minut. I 143 książki.

No właśnie. Wyrabiasz normy czytelnicze za całą Polskę.

Poza trudniejszymi momentami, które wymagają pełni czujności i mobilizacji, żeglarstwo to kwintesencja rutyny. Czytanie wypełnia czas między spaniem, zajmowaniem się jachtem, gotowaniem i jedzeniem. Na lądzie rzadko kiedy możesz tyle czytać i tak się skupić na książce. Jeśli pogoda sprzyjała, codziennie czytałem jedną. Na przykład Pratchetta, „Autostopem przez galaktykę” Adamsa, powieści Tokarczuk, Bułhakowa, Marqueza, Murakamiego. Listę lektur co tydzień zamieszczałem w sieci. Żeglarstwo jest też szansą, by w spokoju się rozwinąć wewnętrznie, przemyśleć siebie, pofantazjować.

Ląd oznacza konfrontacje z innymi ludźmi – ich lękami, oczekiwaniami.

Tak, ale nie da się być na oceanie cały czas. Nie jestem fantastą. Wiem, że teraz przyszła pora, aby zastanowić się, jak zarabiać na tym, co lubię najbardziej, jak się ustabilizować. Mam prawie 40 lat i tylko dwie małe łódeczki. Żyję w Polsce, która nie jest krajem żeglarskim. Trudno o pracę, o sponsorów. Już chyba prościej pożeglować pod prąd i pod wiatr dookoła świata.

Co zmieniło się w tobie po miesiącach pływania?

Na pewno nauczyłem się lepiej pisać. Natchnieniem była dla mnie autobiografia Murakamiego „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”. Autor podkreśla: „zmuszaj się do pisania, kombinuj”. Nauczyłem się szukać dramaturgii, anegdoty, nie tylko informacji. Zamieszczałem w sieci fotografie z pokładu, trasę, cotygodniowe relacje. Musiałem być trochę showmanem, pajacem. A to ciężka praca. W mokrym sztormiaku niewygodnie sięgać po aparat, montaż Gopro trwa pół godziny. No i pożera mnóstwo prądu. Ale wiem, że bez relacji nikt nie zauważy tego, co robię. Dla mnie jednak najważniejsze jest, że odwaliłem kawał fajnej roboty, że jestem niezłym żeglarzem. Cała reszta to lądowy znój.

Kim jest Szymon Kuczyński

17 maja 2018 r. ukończył historyczny rejs – najmniejszą na świecie jednostką, bez zawijania do portu opłynął świat dookoła. Zajęło mu to 270 dni, 10 godzin i 29 minut. Swój pierwszy rejs dookoła świata zakończył w 2016 r., na tej samej łodzi, ale z przystankami. Wraz z Dobrochną Nowak prowadzi projekt Zew Oceanu, www.zewoceanu.pl.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.